Chciałam nawiązać do tekstów red. Rączkowskiej o rzeczach (czyt. wymówkach), które przeszkadzają w uprawianiu sportu . Wyhodowałam sobie całe stadko tych rzeczy, bo mimo przekroczonej trzydziestki dalej ciężko pracuję nad polubieniem regularnego ruchu. Latami powtarzałam sobie żartobliwą mantrę "sport prowadzi do kalectwa" i dopiero praca przy biurku (bóle pleców, kilogramy na plusie, ogólne oklapnięcie i spadek formy) kazała mi poważnie zastanowić się nad własną kondycją. Uprawiam regularnie sport, jednak wciąż jest to codzienna walka i przełamywanie nawarstwionych latami oporów.
Rzecz 1 - brak nawyku
Regularne ruszanie się powinno być nawykiem, rzeczą tak naturalną i niezbędną jak mycie zębów, dbanie o higienę osobistą i czysty ubiór. Myślę, że tak właśnie sport powinien być traktowany (oczywiście endorfiny czy zdrowa rywalizacja są tu dodatkową korzyścią) i znam sporo osób, które w tym duchu zostały wychowane. Dla tych ludzi normalne jest, że czas wolny spędza się aktywnie, bo jest to i przyjemne, i zdrowe, i nie jest to wcale coś udziwnionego czy wymagającego ekstra wysiłku organizacyjnego. To właśnie leżenie plackiem jest dziwne, jeśli nie jest się chorym czy w starszym wieku to nie ma uzasadnienia dla spędzania wolnego czasu leżąc brzuchem do góry.
Tacy szczęściarze mieli rodziców ogarniętych choćby manią rowerową, graniem w kometkę czy siatkówkę, łażeniem po górach - nieważne co wymienicie, chodzi o obecność sportu w życiu od dziecka. Oczywiście nie należę do grona tych szczęściarzy, bo moi rodzice woleli odpoczynek bierny, a rower czy pływanie to były rzadkie, egzotyczne atrakcje, traktowane bardziej jako fanaberia czy odległy symbol wakacji. Na sport trzeba było mieć czas i pieniądze, czyli był traktowany jako jeden z luksusów (luksus = rzecz zbędna).
Rzecz 2 - dziecięce traumy
Ten punkt nawiązuje do ostatnich dyskusji na temat niechęci do zajęć wychowania fizycznego. Jako dzieciak mało ruchawy trafiłam dziwnym zrządzeniem losu do podstawówki sportowej. Alergiczno-astmatyczna kluska weszła prosto w oko cyklonu ośmiu lat szalonej rywalizacji, zawodów sportowych, wyśmiewania na boisku, klik i grupek wzajemnej adoracji. Zaliczyłam wytykanie palcami: od złych wyników w przełajach, po nie takie buty, latające dziwnie ręce w trakcie biegu, czy czerwoną twarz. Sport bardzo szybko zaczął mi się kojarzyć z upokorzeniem i agresywną rywalizacją, czyli niczym przyjemnym. Do tej pory reaguję zjeżeniem się jak tylko ktoś spojrzy krzywo czy zachichocze niewinnie w mojej obecności gdy uprawiam sport, co jest rzecz jasna czystą paranoją.
Rzecz 3 - niezrozumienie sensu
Gdy już (powierzchownie) przyjęłam do wiadomości przekaz "sport to zdrowie" i spróbowałam pochodzić na fitness, to niestety - entuzjazm szybko opadał. Nie widziałam za bardzo sensu w tym męczeniu się, bólu, płaceniu pieniędzy, traceniu czasu na dojazdy, przebieranie się, itd. Tak, sport to zdrowie, ale widocznie robię coś nie tak i może to nie jest "mój" sposób na zdrowie, skoro wszyscy wokół wydają się być dużo bardziej szczęśliwi z całą tą aktywnością, a ja po prostu cierpię i efekty są znikome. Moja kondycja jakiś czas temu była żenująca, zerowa; najprostsze zajęcia były dla mnie ciężkie do przejścia. Nikt mi nigdy nie powiedział, że sport tak naprawdę nie wygląda jak reklama ciuchów Pumy czy batoników z błonnikiem, gdzie uśmiechnięte i pół-nagie boginie fitnessu biegną o sobie lekko, w kierunku wschodzącego słońca. Bo sport to najczęściej grymasy bólu na twarzy i kaskady potu, cierpienie w trakcie i następnych dniach po; że sport wymaga konsekwencji i ciało szybko zapomina o dokonanych postępach. Doza masochizmu w tej całej imprezie jest niezbędna, tak jak umiejętność zdrowej rywalizacji (z innymi i ze sobą też). Trzeba po prostu polubić ten moment, kiedy mięśnie drżą, chcą skapitulować, błagają o litość, a ty brniesz dalej i nie odpuszczasz. Jest to ewolucyjnie mało rozsądne, to całe męczenie się na własne życzenie i tracenie energii, więc łatwo nie jest zmusić się do jałowego wysiłku - którego celem jest wysiłek sam w sobie. Długo mi zajęło przekonanie swojego ciała, że nie krzywdzę go, tylko cała ta udręka jest dla jego własnego dobra - po wysiłku przecież czuję się lepiej, tak samo jak następnego dnia (mimo zakwasów).
Rzecz 4 - słaba organizacja czasu
Są ludzie, którzy mają w głowie (albo w odpowiedniej aplikacji na smartfonie) wszystkie niezbędne rzeczy do ogarnięcia i szybko umieją się z nimi uporać. Ale są też ludzie, którzy wychodzą z domu cztery razy, bo za każdym razem czegoś zapomną. Albo mimo listy zakupów nie kupią połowy rzeczy i muszą wrócić po resztę. Albo notorycznie sprawdzają, czy coś zrobili dobrze i zapętlają się w tej manii. Takie roztrzepanie czy mniejsze zwracanie uwagi na szczegóły jest czasochłonne, wymaga pracy nad zorganizowaniem sobie codziennych obowiązków, żeby nie zajmowały zbyt dużej części doby. Znam kilka osób, które żyją skacząc przypadkowo z jednej rzeczy do zrobienia do drugiej, jak tylko okoliczności je do tego zmuszą - typu deadline w pracy, odcięty prąd, zgniłe gary w zlewie. Wcześniej nie wpadną na pomysł zajęcia się danym problemem; planowanie i patrzenie w przyszłość dalej niż następny weekend ich przerasta. I jak w tak "napięty" grafik wrzucić jeszcze regularny sport, gdy trzeba się np. zapisać na zajęcia, pamiętać o dresiku, butach, ręczniku; wykupić karnet itd. - czyli po prostu dobrze planować?
Rzecz 5 - mało przyjazne otoczenie
Bardzo fajnie, gdy mieszkamy w dużym mieście, koło parku, który zaludnia się rano i wieczorem ludźmi uprawiającymi jogging. Wszyscy jeżdżą na rowerze, na nartach, chodzą po górach, a codziennie przy kawie pół firmy licytuje się na odbyty wcześniej trening na siłowni. Wtedy wręcz głupio sportu nie uprawiać i nie dbać o formę. Jest też druga strona medalu, czyli mniejsze miasta i wsie, gdzie wyjście w sportowych butach na przebieżkę lub nordic walking jest traktowane jako co najmniej ekstrawagancja i głupie wymysły. Wytykanie palcami, komentarze i plotki są może coraz rzadsze, ale wciąż się zdarzają. Albo gdy mentalność najbliższego otoczenia jest taka, że nie ma nic lepszego nad weekend przy piwku, kiełbasie z grilla, a wieczorem to się ogląda "Barwy szczęścia". Sport jest dziwny, jest bzdurą, która się kończy po szkolnym przymusie WF.
Wtedy regularnego uprawiania sportu nikt nam nie ułatwia, nikt nie motywuje, bo wszyscy wokół traktują go niepoważnie, lub wręcz wyśmiewają. Mało to zachęcające, a wręcz wymaga sporej siły woli.
Czytelniczka