Rok temu podjęłam decyzję o rozstaniu. Gdzie jestem dziś?

W odpowiedzi na list "Uciekać, czy trwać - gdy sypie się związek" napisała Czytelniczka, która znalazła się w podobnym potrzasku. Czeka na lepsze, ale nie wie, czy to słuszna strategia.

"Uciekać, czy trwać - gdy sypie się związek" - to tak, jakbym czytała o sobie z tą drobną różnicą, że ja jestem 10 lat młodsza, a czuję się często jakbym była jeszcze 10 lat starsza od "Czterdziestolatki"...

Blisko rok temu podjęłam decyzję o rozstaniu, pomimo trójki dzieci, pomimo długów, pomimo wszystko. Z najstarszym dzieckiem omówiłam temat, byłam u prawnika, wniosek napisany (zresztą nadal sobie leży w bezpiecznym miejscu), myślę że ta decyzja była już przeze mnie podjęta podświadomie dwa lata wcześniej, tylko wtedy nie miałam siły czy odwagi, by zrobić ten pierwszy krok w tym kierunku.

Rok temu nie chciało mi się żyć, jedyne co mnie trzymało jeszcze przy życiu to dzieci.

Moją zeszłoroczną decyzję podjęłam samodzielnie, z pełną świadomością konsekwencji, jakie mogę ponieść zarówno ja, jak i dzieci, pewnie też nie do końca jestem obiektywna w ocenie mojego małżeństwa, zresztą trudno być obiektywnym wobec sytuacji, która dzieje się bezpośrednio w Twoim domu.

Mój mąż też nie patrzy na nasz związek w sposób obiektywny. Rok temu nie chciało mi się żyć, jedyne co mnie trzymało jeszcze przy życiu to dzieci, ich obecność, ich bezwarunkowa miłość i to, że dla nich nie jestem głupia.

W takim stanie trafiłam na terapię indywidualną, bardzo mi pomogła, dobrze było się przed kimś otworzyć, wypłakać, nie narażając się na śmieszność i szyderstwa, usłyszeć skąd nawet moje "złe" zachowania się biorą, ktoś mi wreszcie wskazał jak popracować nad sobą, a przy tym nikt mi nie radził, nie mówił "na Twoim miejscu...". Nie znoszę tego, bo nikt nie może się postawić w mojej sytuacji i nikt nie może jej ocenić, ja też nie mogę tego zrobić w przypadku innej osoby.

Wystarczyło kilka spotkań i kilka tygodni intensywnego myślenia i pracowania nad sobą, by odzyskać wiarę w siebie, by poczuć swoją wartość i przekonać się, że wcale nie jest się idiotką, że ma się realne i zdrowe oczekiwania od związku.

Blisko rok temu z mojej strony padło hasło "rozwód".

W przeciwieństwie do "Czterdziestolatki" ja mam bardzo mało wiary w wierność w swoim małżeństwie, były "przyjaciółki", dla których byłam oszukiwana, właśnie z powodu jednej z nich dwa lata temu miałam już dość swojego małżeństwa, albo z ich strony padały dwuznaczne propozycje albo ze strony mojego męża padały słowa i gesty, których w stosunku do mnie od dawna nie używał.

No więc blisko rok temu z mojej strony padło hasło "rozwód", usłyszałam oczywiście podobnie jak "Czterdziestolatka", że to ja chcę rozwodu, a nie On, a ja wytłumaczyłam, że żadna kobieta przy zdrowych zmysłach nie pragnie rozwodu, że to nie jest marzenie kobiety, ale że innej opcji w tej chwili nie widzę, brak rozmów, brak z jego strony inicjatywy do takich rozmów, a z czym nie miał problemu z "przyjaciółkami". Z kolei gdy to ja wychodziłam z inicjatywą to napotykałam mur "nie chcę teraz z Tobą rozmawiać" , a jak już udało mi się go skłonić do takiej rozmowy, to potem były zarzuty, że ja nie szanuję jego uczuć, bo zmuszam go do rozmów. Albo zarzuty, że chcę późnym wieczorem rozmawiać. No cóż, mając trójkę dzieci ciężko wygospodarować czas i miejsce do tego typu rozmów.

Żyłam w kłamstwie, a każde kłamstwo pociągało za sobą kolejne, każde kolejne wgniatało mnie mocniej w glebę.

Gdy pytałam dlaczego się przede mną nie otwiera, to słyszałam różne tłumaczenia, na przykład, że nie ma do mnie zaufania - zawsze starałam się być dla niego oparciem i być lojalną, stać za nim murem jeśli np. miał problemy z rodzicami. Albo że nie chciał mnie martwić, z "przyjaciółką" omawiał problemy w firmie, do mnie przychodził z gotowym rozwiązaniem, albo nie mówił nic, oczekiwał, że jakby do mnie przyszedł i powiedział mi "straciłem pracę" to spotka się ze zrozumieniem, w momencie gdy wcześniej otwierał się przed obcą kobietą, mówił jej o problemach, wprowadzając mnie w fałszywe bezpieczeństwo.

Ją wspierał w czasie ciężkiej choroby, jeździł do niej, okłamywał mnie przy tym "bo miałabyś coś przeciwko" ... Gdy to ja się martwiłam o swoje zdrowie, nie miałam w nim żadnego oparcia, byłam sama ze strachem, bólem... Tak, żyłam w kłamstwie, a każde kłamstwo pociągało za sobą kolejne, każde kolejne wgniatało mnie mocniej w glebę.

Cóż, obiecał pracę nad naszym związkiem, ja zresztą nie wypierałam się swoich błędów, również obiecałam pracę nad sobą, nad nami.

Czuję, że nadal uchodzę z Jego oczach za idiotkę, która może i nie jest najbrzydsza, ale nie jest mądra.

Niebawem minie rok od tej rozmowy - co się zmieniło? Mam więcej, dużo więcej pomocy w domu, dzieci nie są już tylko w wygodnych dla Niego sytuacjach nasze, ale bez względu na sytuację są nasze i wspólnie omawiamy ich sprawy, nie zostaję z tym sama. Brudy które się odkładają w domu nie są już tylko moje, są nasze i razem je sprzątamy.

Czy coś się zmieniło w naszym związku? Próbuję się otwierać na ten związek, choć coraz częściej czuję, że jest to praca jednostronna, że ja nadal uchodzę w jego oczach za idiotkę, która może i nie jest najbrzydsza, ale nie jest mądra, że za mnie trzeba się wstydzić. Gdy mam problem z emocjami i potrzebuję jego wsparcia, to spotykam się z milczeniem, gdy on ma problem staram się jakoś pomóc, choćby zapewnieniem, że dla mnie pewne sprawy nie są istotne, że jeśli chce to coś robić, to tylko dla siebie, nie chcę być twardą babą, która nakaże mu coś robić, chcę by miał w danej sprawie swój własny wybór, że to dotyczy tylko jego osoby, ciała i że ja mogę wysłuchać, zapewnić, że dla mnie jest ok, ale nie chcę wywierać nacisku, bo obawiam się, że mój nacisk skłoni go do myślenia: "nie jestem dla niej atrakcyjny, muszę popracować" .

Czy realna jest jeszcze naprawa tego, co posiadamy?

Widzę jego starania jeśli chodzi o prezenty "mikołajkowe", które otrzymuję co miesiąc - taką pokutę sobie wyznaczył, ale to nie o to chodzi, mówiłam mu. Ja owszem, jak każda kobieta, lubię od czasu do czasu dostać jakiś prezent od męża, ale dla mnie największym prezentem byłoby pokazanie mi, że jestem dla niego osobą wartościową nie tylko wtedy, gdy zainteresuję się jego pasją, nie tylko wtedy, gdy robię coś, co jemu odpowiada.

Niebawem więc mija rok od "odłożenia" realizacji wniosku, a ja zaczynam się zastanawiać czy słusznie, czy ten rok był coś wart, czy czegoś mnie czy nas nauczył... Jedno wiem, ja już nie szukam szczęścia, szukam radości. A czy realna jest jeszcze naprawa tego, co posiadamy? Czy jednak za dużo wzajemnych żali, bólu, który ciągnie się za nami i nie jesteśmy w stanie mu sprostać, czy możliwe jest odbudowanie zaufania?

I tak jak "Czterdziestolatka" mogę napisać "Nie jestem już dla niego kobietą. A mnie nie pociągają mężczyźni, których nie pociągam." i nie o walory zewnętrzne tu chodzi.

"Trzydziestolatka"

Więcej o: