Mężczyzna niezdolny do zdrady, to nie mężczyzna?

Czy facet niezdolny do zdrady jest inwalidą? Takie wrażenie ma nasza Czytelniczka po rozmowie z kolegami na temat skoków w bok w związku. My mamy swoje zdanie, ale jest przed 22.00, więc nie napiszemy, co sądzimy o takich męskich teoriach.

Siedzę w zadymionej piwnicy poznańskiej knajpy z dwoma kumplami. Obaj pewni siebie, młodzi i bardzo od siebie różni. Lubię klimat lekko spelunkowych knajp, bo takie nieprzedesignowane wnętrza pozwalają się człowiekowi "wywnętrzyć". Czyli otworzyć, wygadać, szczerze i bez krzesełek z IKEI. No więc siedzimy, gadamy...

Nie zdradzam, bo nie chcę, nie umiem, nie muszę.

W pewnym momencie temat schodzi na zdradę. Bynajmniej, nie małżeńską. Cała nasza trójka ołtarze omija szerokim łukiem, a i na urzędy stanu cywilnego patrzy podejrzliwie. Chodziło o zdradę w związku nieformalnym, młodzieńczym i pewnie niedojrzałym. Obaj panowie przyznali, że mają takie "doświadczenia" na koncie. Ja jestem ladacznicą-dziewicą. Nie zdradzam, bo nie chcę, nie umiem, nie muszę. Jestem zakochana. A w dodatku pomysłu zdrady zwyczajnie nie rozumiem.

Mam mężczyznę, z którym jestem szczęśliwa. Zaczęliśmy się spotykać bardzo wcześnie i trawmy w tym już od kilku ładnych (lub mniej) lat. Ale że ich było dwóch (i plemniki zaczęły czuć solidarność), a ja tylko jedna, w dodatku reprezentująca płeć słabą, to nie na indywidualnych światopoglądach się skupili, tylko na tym, że kobieta do zdrady podchodzi inaczej. Nie wiem na czym ta inność polega? W każdym przypadku zdrada, to robienie krzywdy komuś, kogo kochamy, kochaliśmy, albo przynajmniej tak nam się wydawało. Panowie stali twardo przy swoim, że to niby ta ułańska chuć, że penis nie sługa. I wtedy sięgnęłam po argument koronny. Mocny, bo z własnego przykładu.

Skoro prawdziwa miłość chroni przed zdradą, to z tym światem nie jest tak źle.

- Sądzicie że S. by mnie zdradził? - rzekłam trzepocząc naiwnie rzęsami. Spodziewałam się czegoś w rodzaju, że facet, to jednak facet i że wszystkiego się można spodziewać. Ale stało się coś zupełnie innego. Otóż, obaj zacni panowie zamyślili się na chwilę, po czym szczerze - bo znam ich na tyle, by o kurtuazję nie posądzać - odpowiedzieli, że owszem, mój S. jest wyjątkiem i nawet w ich samczych oczach jego zdrada jest czymś niemożliwym. Tylko problem w tym, jak to powiedzieli. Jeden z kumpli, wypowiedział te, jakże ważne dla mnie, słowa, całkiem normalnie. W dodatku przyznał, że była tylko jedna kobieta, której nigdy nie zdradził - taka, którą kochał i kocha do dziś, choć schrzanił coś po drodze i dawno ją stracił. Uznałam to za dobrą monetę - skoro prawdziwa miłość chroni przed zdradą, to z tym światem nie jest tak źle. Mniej różowo było, po zasięgnięciu drugiej opinii, choć moje lico, ze zdenerwowania przybrało barwę niemal czerwoną.

Czy to ja zwariowałam, czy świat?

- On, rzeczywiście, by nie zdradził. Nie jest do tego zdolny - zawyrokował niedoszły rockmen-rewolucjonista, przyprawiający rogi każdej ze swoich stałych partnerek. To, co mi się w jego słowach nie podobało, to ton. Nie, nie jestem przeczulonym babsztylem. Po prostu, zabrzmiało to tak, jakby mój partner był inwalidą. Nie, nie niepełnosprawnym, ale inwalidą, niezdolnym do zdrady. Zaczęłam walczyć jak lwica, o honor swego mężczyzny, a wsparcie miałam, bo przyłączył się do mnie ten drugi z rozmówców, który jednak miał w sobie wiarę w prawdziwą miłość.

Mimo jednak tłumaczeń, próśb i gróźb karalnych, w głowie ladacznika-recydywisty nic się nie dało przestawić. Mężczyzna niezdolny do zdrady, to nie mężczyzna. Osobiście, powiem brzydko, takie teksty uważam to za chrzanienie kolesi, mierzących swoją wartość po sumie "zaliczeń", ale jednak niepokoi mnie fakt, że w czyjejkolwiek głowie, taki stereotyp żyje, rośnie, ma się dobrze. Czy to ja zwariowałam, czy świat?

Ivet

Więcej o: