W nawiązaniu do tematu siły, chciałam Wam opowiedzieć kawałeczek swojej historii. Zaznaczam, że nie chodzi mi o użalanie się nad sobą. Raczej o to, żeby się pochwalić, że mimo tego, że wiatr w oczy dmucha, można nadal się uśmiechać.
Zaczęło się pod koniec listopada zeszłego roku. Moja najukochańsza babcia trafiła do szpitala. Rutynowa operacja. Nic strasznego. Po operacji babcia źle się czuła. No ale wiadomo - podeszły wiek. Okazało się, że puściły szwy - kolejna operacja, dwa dni później, w ranę wdało się zakażenie, kolejna operacja - babcia już się z niej nie obudziła. Zapadła w śpiączkę, w trakcie której odbyły się kolejne dwie operacje. 13 stycznia dostaliśmy telefon, że babcia zmarła. Bardzo mocno to przeżyłam, bo babcia mnie w dużej mierze wychowywała.
Kilka dni później dostałam wyniki badań. A konkretnie biopsji, którą zrobiłam, bo coś było nie tak z moją piersią. Diagnoza: rak złośliwy, na razie bez przerzutów. Od razu stanęła mi przed oczami wizja nadchodzącego roku:
nici z pięknego ślubu zaplanowanego na koniec maja. Pytania o to, czy będę mogła mieć dzieci.
Nici z zaplanowanych wyjazdów do Włoch i Grecji (służbowych, żeby nie było).
Nici z obozu dla dzieci, który miałam poprowadzić.
Trudno. Mam być przecież zdrowa. Ekspresowo zaczęłam przyjmować chemioterapie. OK, myślę sobie - nieszczęścia chodzą parami.. Na ślubie nie będzie mojej ukochanej babci, a do ślubu pójdę łysa. No może nie łysa, a w peruce. Trudno. Postanowiliśmy zaprosić tylko rodziców i nasze rodzeństwo.
W między czasie remont mieszkania - mieszkanie babci zaczęliśmy remontować, kiedy była jeszcze w szpitalu. "Jak wyjdzie ucieszy się, że ma piękne mieszkanie" - myślałam sobie wtedy. To miał być dla niej prezent. Wyszło na to, że remontowaliśmy je dla siebie. Remont pochłonął całe nasze oszczędności plus to, co mieliśmy odłożone na ślub i wesele, na które z powodu choroby nie miałam i tak zbytnio ochoty. W dodatku przeciągnął się o ponad dwa tygodnie.
Po trzeciej chemii postanowiłam, że jednak choroba nie będzie przeszkodą dla naszych ślubnych planów. Zaczęliśmy organizować wszystko od nowa. Wersja light, zamiast weselicha - piknik dla znajomych. Właściwie o tym właśnie marzyliśmy, więc zaczęłam się tym naprawdę cieszyć. Zaczęliśmy zapraszać gości, pełni optymizmu, że będzie tak świetnie!
W piątek złamałam rękę. Nie chcecie wiedzieć jakie słowa padły z moich ust przy diagnozie. Czekam, aż przejedzie mnie walec.
Tymczasem uśmiecham się, bo przecież mam wspaniałego narzeczonego, który dzielnie walczy razem ze mną i rodzinę, która też mnie bardzo mocno wspiera. W dodatku mamy ładne mieszkanie (szkoda tylko, że mieszkamy w nim kosztem mojej babci). A podróże? Zdążę jeszcze pojeździć po świecie. Mam też szefa, który jest wyrozumiały i stara się pomagać w tym wszystkim jak może. Tak, tak - inni mają gorzej. Wiem, ale rok, który miał być najpiękniejszy w moim życiu stał się, może nie najgorszy, ale najtrudniejszy.
Dla mnie wygląda to tak, że w przyrodzie musi być równowaga. Dostaję więc z jednej strony po buzi, a z drugiej świeci słońce i cieszę się z tego, co mam i wiem, że sił jeszcze na trochę mi starczy.
Uśmiechnięta Ata