Raczej nie zostanę już feministką... Wstyd?

"Nie jestem lepsza od męża. Nie jestem też gorsza. Jestem inna" - pisze nasza Czytelniczka. I tłumaczy, dlaczego nie chce być (zagorzałą) feministką.

Postanowiłam się upewnić. Jak przeczytałam w mądrych encyklopediach feminizm to "ruch społeczno-polityczny, którego celem jest walka o pełne równouprawnienie kobiet" . O to, co im należne walczyły już w XIX wieku sufrażystki, spotykając się niejednokrotnie z masowym społecznym ostracyzmem. W latach 60. ubiegłego wieku kobiety symbolicznie paliły staniki, walcząc o wyjście z domów, dostanie pracy, stopniowo (chociaż dalej nie do końca) drepcząc tymi samymi ścieżkami co mężczyźni. Walczyły o dostęp do antykoncepcji, świadome macierzyństwo, możliwość wyboru, który często był odbierany. A o co walczymy dzisiaj?

Feministką często określa się pogardliwie kobiety, które obsesyjne chcą być we wszystkim równe mężczyznom.

Teoria postfeminizmu zakłada, że feminizm osiągnął sukces, przestał więc być potrzebny kobietom, a nawet może im szkodzić. Trudno się nie zgodzić, bo słowo feministka zmienia swoje znacznie. Niestety też na nasze życzenie. Jeśli tylko nie są to telewizyjne/prasowe osobistości, feministką często określa się pogardliwie kobiety, które bez opamiętania, obsesyjne chcą być we wszystkim równe mężczyznom. Czasami bywa i tak. Jak poinformował mnie ostatnio kolega z pracy, nasza "firmowa feministka" kupiła sobie właśnie specjalny lejek, który umożliwi jej siusianie do pisuarów na równi z panami.

Cóż, ja osobiście się cieszę, że anatomia mi to uniemożliwia, naprawdę są rzeczy, które chciałabym robić w samotności. Bywa, że niektóre z nas obrażają się na mężczyznę, bo ten ustąpił im miejsca lub - olaboga - przytrzymał drzwi windy. A jak jeszcze zaproponuje, że weźmie ciężką torbę!

Kobieta nie powinna być całkowicie uzależniona od mężczyzny, niezależnie od tego, jak bardzo ten mężczyzna jest kochany.

Feministka nie jest już symbolem walki o wolność, o poluźnienie restrykcji. Jest dzisiaj jakimś słownym tworem określającym kogoś, kto walczy dla sztucznie wytworzonej idei, stosowanym w takiej sytuacji, a nie kiedy to równouprawnienie naprawdę ma znaczenie. W walce o stanowisko pracy, do którego konkurują i on, i ona, ale to on wybierany jest często bez rozpatrzenia kwalifikacji. W pobłażaniu przez niektóre grupy zawodowe (byłyście kiedyś u mechanika z małym dzieckiem?). W traktowaniu kogoś tak, a nie inaczej - ze względu na wygląd. W małych, a wielkich rzeczach.

Moja mama mówiła mi zawsze, że kobieta powinna mieć własne pieniądze. Nawet niewielkie, nie powinna być jednak całkowicie uzależniona od mężczyzny, niezależnie od tego, jak bardzo ten mężczyzna jest kochany.

Mój mąż pomógł mi zrozumieć, że chyba jednak zagorzałą feministką nie będę.

Wyrastałam w przeświadczeniu, że mężczyzna oczekuje ode mnie, że będę jego równorzędną partnerką. Nie tylko taką, na poziomie intelektualnym, ale kobietą zawsze silną, zwartą, gotową do podbijania świata. Mój światopogląd złamał sam mój mąż, oznajmiając mi niedawno, że nigdy jeszcze nie czuł się w naszej rodzinie tak potrzebny, jak wtedy, kiedy musiał opiekować się mną po cesarskim cięciu. Pomagał mi wejść pod prysznic i przebrać się, ba - ze względu na zbyt niskie łóżko - musiał też pomagać mi z niego wstawać.

Pomógł mi więc zrozumieć, że chyba jednak zagorzałą feministką nie będę. I całkiem mi z tym dobrze. Nie kiwnęłam palcem, kiedy niósł ciężką choinkę do domu. Regularnie pozwalam mu znieść najcięższe bagaże do samochodu, kiedy gdzieś wyjeżdżamy. Bez cienia sprzeciwu uznaję jego wyższość nad znajomością technologii, którą wymieniam na jego potrzeby gramatyki angielskiej. Nie posiadam jakichkolwiek zdolności przestrzennej wizualizacji, dlatego wiem, że to on lepiej zaprowadzi mnie do wyznaczonego celu. Ba, pozwalam sobie powiedzieć, że czuję się okropnie i przeleżeć wieczór na kanapie, hołdując idei słabszej płci.

Nie jestem lepsza od męża. Nie jestem też gorsza. Jestem inna.

Odkryłam też niedawno, że jestem przeciwniczką parytetów. Jeśli ktoś jest w czymś dobry, powinien osiągnąć sukces, niezależnie od tego jakiej jest płci. Mam niskie mniemanie o kobietach, które zachodzą w ciążę i niemalże od razu udają się na zwolnienie. To m.in. przez to kobieta jest potencjalnie gorszym pracownikiem. To szkodzi też opinii tch, które ciąża wysokiego ryzyka naprawdę przywiązała do łóżka na wiele miesięcy. W końcu często wrzuca się nas do przysłowiowego jednego wora.

Jeśli trafi się nam kolejne dziecko, zostanę przynajmniej na macierzyńskim, a nie będę (jak przy poprzednim potomku) na siłę udowadniała, że ja też mogę wszystko, o każdej porze dnia czy nocy. Nauczyłam się w końcu mówić, że jest mi źle, że czegoś nie umiem, nie wiem. Uważam, że to znacznie lepiej, niż tępo patrzyć w ścianę, udając, że zjadło się wszystkie rozumy. Nie jestem lepsza od męża. Nie jestem też gorsza. Jestem inna.

Feministką nie zostanę, bo uważam, że na schematach cierpią też mężczyźni, kiedy na przykład chcą iść na urlop wychowawczy, mają nietypowe "babskie" zainteresowania czy sami uznają, że nie ma jednoznacznie płciowych czynności. Czy im wypada? Pewnie. W końcu to nasz świat i sami decydujmy. A niech inni się odczepią i gadają, co chcą.

M.Cz.

Więcej o: