- Karmisz?
- A g****o cię to obchodzi?!
Ilekroć ktoś pyta mnie, czy karmię piersią, to w odpowiedzi chętnie użyłabym dobitnego, niecenzuralnego słowa... ale niestety/stety zawsze wtedy gryzę się w język.
Pamiętam jak jeszcze będąc w ciąży czytałam artykuł, w którym matka niemowlęcia skarżyła się, że jest napiętnowana przez otoczenie, ponieważ karmi swoje dziecko "sztucznym" mlekiem. Sytuacja ta stresowała ją do tego stopnia, że kupując w sklepie butelkę skłamała innej "życzliwej" klientce, że będzie jej używać wyłącznie do przechowywania odciąganego mleka. Zastanawiałam się wtedy jak można się tak przejmować tym, co otoczenie myśli o tym, czy karmię piersią czy nie? A dziś widzę po sobie (po kilku miesiącach od porodu), że nie ma dla mnie, jako młodej matki, bardziej denerwującego pytania od tego: "Karmisz?"
Zazwyczaj bywa to tak, że idę ulicą i spotykam znajomą z widzenia, którą widuję, od przypadku do przypadku, co 5 lat. Jadę z wózkiem, a ona zainteresowana, że urodziłam pyta o dziecko. Po jakichś 3 minutach rozmowy pada sakramentalne pytanie: "Karmisz?" Aż chciało by się wtedy odpowiedzieć: "Nie, głodzę!". Idę ulicą dalej, spotykam kolejną znajomą. I o cóż mnie pyta ta kobiecina zatroskana o zdrowie i pomyślność mojego dziecka? - "Karmisz?" Wracam do domu i spotykam na klatce schodowej sąsiadkę. Gawędzimy chwilkę, po czym znów słyszę moje "ulubione" pytanie o to czy karmię piersią czy butelką. Później przychodzą do mnie zaproszeni goście. Dziecko zaczyna płakać z głodu, więc idę przygotować mleko. Nie muszę chyba dodawać jakie zadają mi pytanie, gdy widzą mnie z butelką w ręku...
Najgorsze jest to, że po każdym takim pytaniu, ja, zamiast uciąć to krótko (najlepiej kłamstwem: "tak, karmię piersią"), to czuję się zobowiązana do powiedzenia prawdy i wyjaśniania tej zawiłej historii. Dlaczego jestem taka głupia, że spowiadam się ludziom z czegoś, co nie jest ich sprawą?!
Będąc w ciąży miałam prosty plan - rodzę naturalnie, a później karmię dziecko piersią tak długo jak się da (pół roku, a może nawet rok). Tymczasem plany się krzyżują - na świat przychodzi mój wcześniaczek przy pomocy cesarskiego cięcia. Dziecko leży w szpitalu, a ja codziennie donoszę mu moje mleko odciągnięte laktatorem. Na początku jest OK, bo dziecko je na tyle małe porcje, że jestem w stanie zapewnić mu całodobowe wyżywienie, a nadmiar mleka zamrozić. Problem pojawia się po wyjściu dziecka ze szpitala - ja odciągam tyle samo mleka przez cały czas, ale apetyt dziecka znacznie wzrósł. Przestaję nadążać z produkcją mleka. Dziecko jest najlepszym stymulatorem dla piersi. Niestety, moje dziecko jest przyzwyczajone do butelki i tylko ten sposób karmienia mu odpowiada. Owszem, potrafi pić z piersi, ale jest to mało efektywne - karmię go jedną i drugą piersią 30 minut, 40 minut, godzinę... po czym dziecko i tak płacze z głodu. W efekcie "dla świętego spokoju" zamiast przystawiać co godzinę dziecko do piersi wolę sobie odciągnąć mleko laktatorem i nakarmić je butelką - takie karmienie spokojnie syci je na 3 godziny.
W końcu nakładają się na siebie kolejne rzeczy - korzystam głównie z laktatora, więc mleka w piersiach jest mniej, niż przy stymulacji dziecka. Do tego około szóstego tygodnia po porodzie dochodzi kryzys laktacyjny oraz zwiększenie apetytu dziecka. Jestem coraz bardziej zestresowana, bo boję się, że pewnego dnia po prostu zabraknie mi na czas butelki z odciągniętym mlekiem. I czym ja wtedy nakarmię dziecko?! Podejmuję trudną decyzję i kupuję pierwszą puszkę "sztucznego" mleka. W końcu mam poczucie bezpieczeństwa, że mam "plan awaryjny", na wypadek gdybym nie zdążyła odciągnąć na czas wystarczającej ilości swojego mleka. Przez około dwa miesiące udaje mi się karmić dziecko wyłącznie moim mlekiem, jednak po tym czasie, ze wspomnianych wyżej powodów, zaczynam włączać do posiłków dziecka mleko modyfikowane. Najpierw jest to jeden "sztuczny" posiłek dziennie, później dwa, jeszcze później trzy... W końcu dochodzi do tego, że swoim mlekiem karmię dziecko już tylko raz dziennie. Po czterech miesiącach nie mam już swojego mleka.
To nie jest dla mnie łatwa sytuacja, bo wiem, że mleko matki jest dla dziecka najzdrowsze i najlepiej przyswajalne. Zaczynam mieć poczucie winy, że moje dziecko nie dostaje wszystkiego co najlepsze. Poza tym karmienie piersią sprzyja bliskości, buduje więź pomiędzy matką i dzieckiem. Ja karmię butelką, a później jeszcze przytulam do siebie dziecko, by zapewnić mu bliskość, ale czy przytulam je wystarczająco dobrze i odpowiednio długo, by nie było ono poszkodowane? No i czy ja rzeczywiście dałam z siebie wszystko żeby utrzymać tę laktację? Może powinnam była odciągać to mleko dużo częściej, albo uczyć dziecko ssania mleka bezpośrednio z piersi "aż do skutku"?! Ale jednocześnie będąc cały dzień z laktatorem albo dzieckiem na piersi miałabym poczucie, że nie mam życia... Bo jak tu wyjść gdziekolwiek - nawet do sklepu obok - mając z tyłu głowy myśl, że dziecko za chwilę zacznie płakać z głodu. Jak tu się wyspać, jeżeli mam spędzać kilka razy w środku nocy po kilkadziesiąt minut na (i tak nieefektywnym) karmieniu dziecka piersią albo na odciąganiu mleka laktatorem? Spanie z dzieckiem w łóżku przez całą noc nie wchodzi w grę - z lęku, że zrobię mu krzywdę i je przyduszę swoim ciałem nie byłabym w stanie zmrużyć oka. Poza tym dziecko ma swoje łóżeczko, a my rodzice - swoje, małżeńskie. Owszem, mogłabym też zostać matką męczennicą - nie spać wcale, chodzić jak zombie z podkrążonymi oczami i przeklinać macierzyństwo. Ale ja wolę być radosną, zadowoloną i wyspaną matką, której dobry nastrój udziela się również dziecku.
Karmię teraz moje dziecko mlekiem modyfikowanym i nie uważam, że je bardzo krzywdzę. Jednak osoby z otoczenia myślą zupełnie co innego i najbardziej denerwuje mnie ten niewypowiedziany głośnymi słowami osąd z ich strony. Oczywiście nie mówią mi tego prosto w twarz, ale z ich postawy, spojrzenia i rozmowy przebija się przekonanie, że nie jestem do końca dobrą matką, skoro daję dziecku "złe" mleko. Zaczynają opowiadać historyjki typu: "Moja sąsiadka karmiła piersią, ale chciała chodzić na fitness, więc postanowiła, że zacznie karmić dziecko sztucznym mlekiem, żeby móc często wychodzić z domu. No ale jednak dziecko nie dało się oszukać i cały czas płakało". No i po co mi to opowiadasz kobieto?! Czy uważasz, że nie karmię piersią, bo chcę być cały czas poza domem, a dziecko jest przeszkodą na mojej drodze? Inne opowieści dotyczą tego jak zdrowe dla dzieci jest mleko matki i moim zdaniem wynikają z troski na zasadzie: "Uświadomię tę biedną dziewczynę - widocznie nie ma dostępu do gazet, książek ani Internetu i nie wie jak wartościowy jest pokarm z piersi".
W końcu zaczynam mieć alergię na wszelkie rozmowy z obcymi i znajomymi na temat dziecka. W 99% przypadków prędzej czy później pada pytanie o karmienie piersią. Nawet nie wiem czy jest jakaś reguła wiekowa, zauważyłam bowiem, że o karmienie piersią pytają mnie i kobiety starsze, jak i młode, panny i mężatki, samotne i "dzieciate". Regułą jest tylko to, że o karmienie piersią zawsze pytają mnie kobiety. Jeszcze po pierwszych 20 pytaniach jakoś mi to zwisało (bo karmiłam dziecko swoim mlekiem), ale teraz, gdy karmię tylko butelką, a owo magiczne pytanie padło już chyba setny raz, to przelała mi się czara goryczy.
Obawiam się jednak, że pytanie o karmienie piersią to dopiero początek "wyścigu" na wywoływanie u matek poczucia winy. Bo wraz ze wzrostem dziecka pojawią się kolejne pytania: kupujesz jedzonko w słoiczkach czy przygotowujesz w domu? Dajesz mu jeszcze pampersy czy już sadzasz na nocniczek? Idziesz do pracy czy zostajesz z dzieckiem? Posyłasz go do żłobka czy zostawiasz z opiekunką? Zapisałaś go do prywatnego czy publicznego przedszkola? Itd. itp. Wścibstwa i niezdrowej ciekawości nigdy dość.
A ja mam tylko jedno marzenie - dajcie mi w końcu święty spokój, bym mogła bez przeszkód i sztucznie wywoływanego poczucia winy cieszyć się swoim macierzyństwem!
Matka butelkowa