Głównym skojarzeniem z ceramiką jest wyłącznie lepienie garnków w kole gospodyń wiejskich? Nic bardziej mylnego. Poznajcie Tasję Puławską, Polkę, która porzuciła pracę graficzki, aby założyć własny warsztat i oddać się w pełni swojej pasji – ceramice. Obecnie mieszka w Kopenhadze, gdzie jej prace są rozchwytywane.
kobieta.gazeta.pl: Byłaś graficzką, porzuciłaś wyuczony zawód i zaczęłaś zajmować się ceramiką. Jak zaczęła się twoja przygoda?
Tasja Puławska, tasjaceramics.com: Zaczęłam zajmować się ceramiką osiem lat temu. Przez pierwsze kilka lat w Polsce czysto hobbistycznie. Kiedy wyprowadziłam się do Oslo, znalazłam warsztat, w którym zaczęłam spędzać o wiele więcej czasu i powoli zaczęła kiełkować myśl o tym, że chciałabym to robić profesjonalnie. Kiedy dwa lata później przeprowadziłam się do Kopenhagi, zostałam uczennicą i stażystką Erica Landona - właściciela „Tortus”, który nauczył mnie zawodowego garncarstwa. Można po staremu powiedzieć, że terminowałam u niego dwa lata. Z wykształcenia jestem projektantką, studiowałam grafikę w Polsce i Sztukę Mediów na Bauhausie w Weimarze. Pracowałam przez kilka lat jako grafik i myślenie projektowe na pewno też pomogło mi w ceramice i w założeniu własnego studia.
- Dlaczego postanowiłaś zająć się ceramiką?
- Zawsze ciągnęło mnie do przedmiotu i do pracy rękami. Chciałam też mieć kontrolę nad tym, co robię, od początku do końca. Bardzo lubię w ceramice mnogość możliwości oraz to, że proces wykonania przedmiotu trwa długo i jest wieloetapowy. Lubię, jak spod palców wyrasta mi coś, czego potem można używać latami. Pracuję w bardzo starej, właściwie pierwotnej technice, z pierwotnymi, naturalnymi materiałami. Mimo to, mogę nadać przedmiotom nowoczesny wygląd. Lubię też to, że mój proces jest całkowicie transparentny, prosty, łatwy do zweryfikowania. Wszystko robię sama w moim warsztacie, który jest też sklepem. Można mnie odwiedzić i zobaczyć, jak pracuję. I na koniec lubię świadomość, jak bardzo szeroka jest to dziedzina i ile się można jeszcze nauczyć.
- Twoje prace są niepowtarzalne. Skąd czerpiesz inspiracje?
- Dążę do tego, by moje wyroby były nowoczesne i proste, ale żeby było w nich czuć, jak i z czego zostały zrobione. Inspirację często czerpię z materiałów, których używam, ale też z otoczenia - trywialnie: z natury i kultury. Nie mam nic konkretnego, co mnie inspiruje. Lubię naturalność, prostotę, dążenie do perfekcji, ale też pewną dozę niezgrabności, lekkość i odrobinę poczucia humoru.
- Polska ceramika na nowo znalazła się w centrum zainteresowania? Znowu jest na topie?
Staram się śledzić, co się dzieje w Polskiej ceramice, niestety z racji tego, że nie mieszkam w Polsce od lat, wiele rzeczy znam tylko ze zdjęć. Jestem z Polski, ale nie sądzę, żeby to miało jakieś znaczenie tu, w Kopenhadze. Raczej czuję duży patriotyzm lokalny i wsparcie od tutejszej społeczności. Myślę, że odbierają mnie trochę jak swoją i chcą być częścią mojego sukcesu - albo może inaczej - pomóc mi go osiągnąć. Gdy otworzyłam studio, miałam wrażenie, że dużo ludzi z okolicy przyszło coś kupić, żeby pokazać że się cieszą, że ktoś robi tu coś fajnego.
- Wyprowadziłaś się do Kopenhagi. Tam jest większy popyt na twoją pracę? Nie ukrywajmy, Polska meblami i akcesoriami z IKEA stoi. Czy Duńczycy inaczej podchodzą do rękodzieła?
- Duńczyków stać na moje wyroby, nie jest to dla nich wydatek luksusowy. Mieszkańcy Kopenhagi ponadto lubią robić zakupy świadomie. Lubią kupować lokalnie, wiedzieć, skąd pochodzi ich produkt i jak jest zrobiony. Duńczycy mają też bardzo bogatą historię designu i rękodzieła, znają nazwiska swoich najważniejszych twórców. Tu sławni architekci projektowali meble, które tworzyli sławni stolarze. Bardzo dużo ludzi, którzy mnie odwiedzają, odróżnia porcelanę od gliny i tę potrafią podzielić na nisko- i wysokowypałową. Wiele osób odróżnia też garncarstwo od odlewania z formy.
- Do kogo trafiają twoje prace? Kto je kupuje? Masz zamówienia z Polski? Pokazujesz się na targach?
- Moje produkty kupują głownie Duńczycy, a właściwie kopenhażanie. Również inni miłośnicy rękodzieła z całego świata, także Polacy. Oprócz tego, że mam własny sklep i sprzedaję w internecie, moje rzeczy można kupić w kilku sklepach z designem w Kopenhadze i w sklepie Muzeum Sztuki Nowoczesnej „Louisiana". W Polsce sprzedaję tylko w Warszawie przy Mysiej w Nap. W targach uczestniczę rzadko, głównie w okolicach świąt. Prowadzę też kursy. U Tortusa dużo uczyłam innych i bardzo to polubiłam.
- Dlaczego zdecydowałaś się na przeprowadzkę do Kopenhagi? Co najbardziej podoba ci się w duńskim stylu życia?
- Do Oslo wyprowadziłam się za miłością. Razem przeprowadziliśmy się do miejsca, w którym się zakochaliśmy, gdy przyjechaliśmy tu na krótkie wakacje. On jest szefem kuchni, a ja ceramiczką. Na pewno łatwiej nam tu było znaleźć fajne prace. Poza tym lubię sposób myślenia, pragmatyczność i otwartość w tym mieście. Pewnie nie bez znaczenia jest też to, że 15 proc. jego mieszkańców to imigranci. Dziś minęłam baner koło naszego lokalnego kościoła, który zaprasza na kolację z okazji Ramadanu: „Skoro żyjemy razem na co dzień, to powinniśmy też od święta.” W czerwcu odbywa się też wielka impreza - Distortion. Ludzie bawią się na odciętych od ruchu ulicach w kilku częściach miasta. Jest ich mnóstwo, starzy i młodzi. Zabawa trwa od 17 do 22, potem wszyscy wracają do domów a rano nie ma po tym śladu. No może opony roweru lepią się trochę bardziej do nasączonego piwem asfaltu. Wszędzie jeździ się tu rowerem, wszędzie jest w miarę blisko. Jest to mała zielona stolica wypchana kulturą. Pogoda czasem potrafi dokuczać, ale na więcej narzekać nie mogę.