Jacek Podemski: Urbex to powrót do przeszłości
- To co, idziemy na spacerek? - zapytał Jacek. Staliśmy we troje na wielkim placu pokrytym szczątkami cegieł. Przed nami wznosił się kilkupiętrowy budynek, który wyglądał tak, jakby ktoś urwał jego połowę. Kolorowe mozaiki pokoi układały się w mocno psychodeliczną szachownicę, odcinająca się na jej tle ciemna klatka schodowa wyglądała bardzo zachęcająco. W środku panował niezły bałagan, dawno splądrowane wnętrza pełne były gruzu, śmieci i tych resztek sprzętu, które zwyczajnie okazały się niepotrzebne złomiarzom. Idąc ostrożnie po chrupiących pod butami odłamkach szkła, wspinaliśmy się coraz wyżej, zaglądając po drodze do pomieszczeń na kolejnych kondygnacjach. Tam ktoś przerzucił przejście z dykty nad wielką wyrwą w betonowej podłodze. Tu ktoś ustawił krzesło na środku, pewnie po to, żeby lepiej wyglądało na zdjęciu, oceniają moi towarzysze.
Amatorów chodzenia po pustostanach nie brakuje. Gorzej, że na wyższych kondygnacjach ktoś powybijał luksfery. - Tego nie rozumiem zupełnie. Komu to przeszkadza? Po co niszczyć? - pyta retorycznie Jacek. To jedno z pytań, które często zadają sobie miejscy eksploratorzy.
Jacku, jakie były twoje ulubione zabawy z dzieciństwa?
- Bawiłem się w ganianie po ruinach. Ruin było dużo, bo to było dawno.
Gorzów sprzyjał?
- Tak. Pamiętam jedną taką zabawę, nie pamiętam za to, ile mogłem mieć wtedy lat, pewnie niewiele. Była spora budowa koło domu mojej babci, zawsze przychodziłem tam w weekendy. Stała tam potężna bela, wyglądająca jak trzymetrowa rolka papieru toaletowego z grubej tektury. My wchodziliśmy do środka i łaziliśmy po spirali jak po wielkim labiryncie. Moglibyśmy tam błądzić godzinami.
Jacek Podemski (fot. Filip Chlebda) Jacek Podemski (fot. Filip Chlebda)
Jacek Podemski (fot. Filip Chlebda)
Kiedy wszystko stało się czymś więcej niż tylko gówniarską zabawą?
- Kiedyś, jeszcze w szkole podstawowej, z okazji rocznicy przełamania Wału Pomorskiego przyjechał przyjaciel naszej nauczycielki z Żywą Lekcją Historii. Zupełnie na marginesie lekcji powiedział nam, że niedaleko Gorzowa jest takie miejsce, które przypomina nieco Wał Pomorski, ale jest zdecydowanie większe i ciekawsze. Mimo że mieszkaliśmy tylko 40 kilometrów od tych wielkich podziemi, nigdy w żadnej gazecie, w żadnej rozgłośni radiowej nie powiedziano na ten temat wówczas ani słowa. To mnie zaintrygowało. W siódmej-ósmej klasie podstawówki zapisałem się do klubu grotołazów. Ni stąd, ni zowąd koledzy oznajmili, że jedziemy w te podziemia na trening. To było pierwsze podziemne miejsce, które zobaczyłem. I to był Międzyrzecki Rejon Umocniony, pierwsza jazda na sznurku, 50 metrów w dół.
Pamiętasz pierwsze wrażenie, kiedy już znalazłeś się na samym dole?
- Pamiętam wrażenie na górze. Zanim zdecydowałem się zaufać sprzętowi, długo siedziałem na brzegu. To były czasy, kiedy używało się czegoś, co teraz pod ziemią jest już zabronione, czyli oświetlenia karbidowego. Miałem przy kasku żywy płomień. Kiedyś w jaskiniach można było z tym chodzić. Gdy w pełni asekurowany przez kolegów wisiałem sobie na linie nad tą studnią, to dużo mnie kosztowało, by puścić tę półkę, której się trzymałem. W pewnym momencie kumpel powiedział "Posiedzisz tak jeszcze dwie minuty i spadniesz. Zobacz, gdzie masz płomień lampy". Faktycznie, siedziałem prosto, a płomień był tuż przy linie, która nienawidzi zarówno jego, jak i ostrych miejsc, o które może się otrzeć. I potem już człowiek nabrał takiego odruchu, że zjeżdżając, trzymał zawsze głowę w bok. Potem, już na samym dole, chciało się lecieć na górę, żeby zjechać jeszcze raz.
Zakładam, że na dole nie było za dużo miejsca, ciasno, ciemno, labirynty. Ani przez moment nie pożałowałeś, że tam zjechałeś?
- Ja się tam poczułem bardzo dobrze. Gdy koledzy zjechali, poszliśmy na małą wędrówkę. Pamiętam mój wielki podziw dla nich, że się nie gubią, że wiedzą, jak iść. Po tych dwóch godzinach spaceru ja już wiedziałem, że te jaskinie, do których ten klub mnie przygotowuje, to będzie dodatek, za to te podziemia, fortyfikacje zbudowane przez człowieka, to właśnie będzie to, czym chcę się zająć. No i tak się stało.
Rzeczywiście, wtedy to był wyczyn, bo nie było nowoczesnych wynalazków technicznych.
- Wiesz co? Te nowoczesne wynalazki pod ziemią się kompletnie nie sprawdzają. Tam nic nie działa. Trzeba to po prostu znać. Potem się dowiedziałem, że część z moich kolegów zaczęła się szwendać po MRU w połowie lat 70. W tej chwili zaglądasz do internetu, w każdej księgarni kupisz książkę, znajdziesz mapę, a wtedy te ponad 30-kilometrowe podziemia to była dzicz. Nie było planów, chodziło się po omacku. Nie łaziły tam setki osób, czasami przez trzy, cztery dni - bo tyle potrafiliśmy tam siedzieć - można było nikogo nie spotkać. Naprawdę było dziewiczo i fajnie. Dodatkową atrakcję stanowiło to, że u góry wszędzie stacjonowała Armia Radziecka.
Wstęp wzbroniony! (fot. Filip Chlebda)
Zainteresowanie turystyczne MRU zaczęło się dość późno, prawda? Mam wrażenie, że w latach 90.?
- Wcześniej, choć to miejsce było takie bezpańskie... Żołnierze nie za bardzo wiedzieli, co z tym zrobić, oficjalnie, na papierze, to należało do wojska, czy nawet bardziej do Obrony Cywilnej, do roku 1977. Wtedy ze względu na to, że nikomu z nich nie zależało, by ktokolwiek się tam kręcił, o tym się nie mówiło. W roku 1975 ruszył pierwszy polsko-NRD-owsko-radziecki rajd szlakiem stalowych kopuł i to był początek ruchu turystycznego w tamtych podziemiach. Ale faktycznie, przyjazdy ludzi na szerszą skalę, takie na własną rękę, kiedy to pod ziemię schodziły zastępy harcerzy, to początek lat 90.
My w latach 80. znaliśmy się tam pod ziemią wszyscy. Chodziło może 100, 150 osób. Dzisiaj nie do pomyślenia. Teraz wszyscy zachwycają się Facebookiem, my też mieliśmy swojego Facebooka. Na betonowym stole ułożonym pod ziemią leżał zeszyt i ten zeszyt przetrwał siedem lat. Tam wpisywał się każdy, kto schodził w podziemia. Kiedy zszedł, kim jest, gdzie zostawił zapas jedzenia, bo zawsze się zostawiało zapasy, wtedy było ciężko. Siedem lat przetrwał ten nasz papierowy Facebook, aż zaczęli się zjeżdżać obcy i zeszyt zniknął.
Być może został wyniesiony jako cenny artefakt...
- A to był kawał naszej historii...
Kiedy zaczęli się tam schodzić nowi, a MRU stało się coraz to popularniejszą atrakcją, nie poczułeś się zdradzony?
- Całe szczęście, że kiedy na początku lat 90. powstała pierwsza trasa turystyczna, to wszystko zorganizowali moi serdeczni znajomi, ludzie, którzy zjedli zęby na fortyfikacjach - Robert Jurga i Ania Kędryna, znane nazwiska. Oni ją założyli. Niestety szybko się to skończyło, bo Anna ma miękkie serce - od dzieci pieniędzy nie mogła brać, od harcerzy też, i tak lista tych, którzy wchodzili za darmo, się wydłużała, interes szybko upadł. Potem przychodzili nowi dzierżawcy do momentu, aż władze lokalne odkryły, że to jest świetny interes. Zadbały o MRU i wtedy też zacząłem tam pracować jako jeden z przewodników, co większość moich kolegów w Polsce poczytała za przejście na ciemną stronę mocy. Niektórzy się nawet nie odzywali przez kilka lat...
Masz ukochany fragment podziemi MRU?
- Mam. Ci, którzy byli, będą wiedzieć. To obiekt o numerze 766. Jak się wyjdzie na górę, to przy dobrej pogodzie widać panoramę na 40 kilometrów łącznie z najwyższym wzniesieniem w tej części Polski, Bukowcem. Mogę tam siedzieć godzinami.
Zaczęło się od Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego, a co było dalej?
- Z czasem, po tym jak sporo przesiedzieliśmy w MRU, zaczęliśmy jeździć do innych lokacji. Pierwszym fajnym miejscem była Gierłoż. Pojechaliśmy tam autostopem w 1985 roku. Wyszła z tego niesamowita wyprawa. O ile dzisiaj to nie problem, o tyle wówczas nie było tak kolorowo. Pamiętam, że na końcu drogi wsiedliśmy do jakiegoś pociągu. Siedzenia w wagonach były drewniane, wyglądały jak ławki na stacjach. W pewnym momencie pytam konduktora, gdzie jest stacja, na której mamy wysiąść, a on mi mówi, że nie ma tu stacji. Jest zakręt. Pociąg będzie zwalniał, mamy tam wyrzucić plecaki i wyskoczyć. Tak też zrobiliśmy.
Potem, już w Gierłoży, po latach spędzonych w MRU, przeżyliśmy szok. Mimo że tam to dopiero raczkowało, to zobaczyliśmy, że w jednym schronie jest restauracja, w drugim hotel, w trzecim kiosk z pamiątkami i ciupagami... Poczuliśmy wielki niesmak, bardzo szybko uciekliśmy gdzie indziej, do Mamerek, Pozezdrza...
Jacek Podemski (fot. Filip Chlebda) Jacek Podemski (fot. Filip Chlebda)
Jacek Podemski (fot. Filip Chlebda)
Muszę więc zapytać o ulubione miejsce, ale tym razem już poza MRU.
- Lubię mniejsze fortyfikacje na Pomorzu, fascynuje mnie ich " nowożytność". Idąc sobie Drawińskim Parkiem Narodowym czy wielkimi lasami w Zachodniopomorskiem, spotyka się co 500-600 metrów takie schrony, których nikt nie odwiedza, bo są trudno dostępne. Tam jest klimatycznie, tam czuć historię, tam to wygląda tak, jak wyglądało kiedyś, tam się dobrze czuję. Nie dojedziesz samochodem, musisz zostawić auto we wsi i spacerować 20, 30 kilometrów lasami. Tam gdzie dziś można dojechać, tam jest Disneyland.
W pewnym momencie modna zrobiła się turystyka urbeksowa.
- My się trochę śmiejemy... Zaczynając program " Wstęp wzbroniony", kiedy jeszcze żaden odcinek nie został wyemitowany, ale udostępniliśmy informacje, o czym to będzie, pojawiły się komentarze, że idziemy za modą, sprzedajemy miejscówki... Dodam, że chodzi o miejscówki, o których są tysiące stron w internecie, więc jest to bzdurny zarzut. Specjalnie sprawdziłem sobie kilka osób, które tak nas krytykowały. Cóż... Wiek komentatorów wskazywał na to, że nie było ich na świecie, kiedy chodziłem po takich miejscach z kolegami. Zarzucanie nam, że idziemy za modą, wydało mi się śmieszne. Znam ludzi, którzy takimi miejscami - bo one przecież zawsze były - byli zafascynowani wiele dekad temu, chodzili w pustostany jeszcze na początku lat 70., mają piękne zestawy zdjęć z tamtego okresu. Czy ja wiem, czy to jest takie modne... Popularności przysparza urbeksom internet. Są strony, które ogląda milion osób. Myślę, że to bierze się stąd, że nie trzeba jechać wcale daleko, że wystarczy się przejść, tak jak my dzisiaj, kilka ulic dalej i ma się niesamowite, opustoszałe budynki. To młodych ludzi kręci. Część osób podchodzi do tego tak, jak mi się podoba - czyli szukają historii. Wiele z tych miejsc ma bardzo ciekawą przeszłość, odkrywanie jej jest także fantastyczną zabawą. Myślę, że warto poznawać swoje otoczenie w ten sposób; zanim się gdzieś pójdzie, warto najpierw poszukać informacji, poczytać. Wtedy wchodząc na teren, możemy patrzeć na to wszystko zupełnie inaczej, a nie tylko wejść i przejść się po piwnicach.
No właśnie, wasz program " Wstęp wzbroniony" nie polega na tym, że ekscytujecie się samym spacerem po pustostanach...
- Taki był zamysł reżysera Armina Kurasza. Kilka osób pracuje nad tym, by było jak najwięcej informacji o miejscach, do których docieramy. Zostają bohaterami programu nie dlatego, że są największe, najbardziej spektakularne, tylko z powodu ciekawej historii. Niefajnie byłoby pokazywać tylko betonowe, ceglane czy kute w skałach podziemia i nie mówić nic. Historia jest fajna, myślę, że w wielu przypadkach też mało znana. Wiele osób pewnie słyszało o obiektach, ale ze znajomością ich przeszłości jest różnie. Jeden z odcinków, ten poświęcony kopalniom uranu, nawet dla niektórych znajomych siedzących w temacie urbeksowym był sporym zaskoczeniem. Wiele osób, które były w tych podziemiach, nie wiedziało, że uran tam wydobywany złożył się na pierwszą radziecką bombę atomową. To jest szok, warto o tym mówić.
Od czego zaczęła się historia waszego programu?
- Od Kasi, która wybrała się na wycieczkę w podziemia MRU. Tak się złożyło, że przyjechała z kolegą i zażyczyła sobie przewodnika. Nie chciała dołączyć do żadnej grupy, tylko uczestniczyć w wyprawie indywidualnej. Ja akurat siedziałem sobie, piłem kawę i miałem wolne...
Czyli byłeś w odpowiednim miejscu o odpowiedniej chwili...
- Dokładnie. Poszliśmy na dwugodzinną wędrówkę. Ja to bardzo lubię. Jestem w MRU, bo lubię oprowadzać ludzi, nie robię tego dla pieniędzy ani dlatego, że nie mam w życiu co robić, ja to rzeczywiście lubię. Obojętnie, czy prowadzę dwie osoby, czy 22. Kasia nie przyznała się, w jakim celu przyjechała do MRU, nie powiedziała, że chodzi o rekonesans przed nowym programem telewizyjnym, nie przyznała się, że jest z TVN Turbo. Powiedziała mi o tym dopiero, gdy wyszliśmy. Po kilku dniach zadzwoniła, oznajmiając, że przyjedzie z ekipą kręcić odcinek i pytając, czy pomogę przy pracy. Pomogłem...
Jacek Podemski (fot. Filip Chlebda) Jacek Podemski (fot. Filip Chlebda)
Jacek Podemski (fot. Filip Chlebda)
I zostałeś w programie?
- Zostałem.
Ekipa, która pracuje nad kolejnymi odcinkami " Wstępu wzbronionego" to też w większości przypadków ludzie zafascynowani urbeksem. Dziś spacerowaliśmy z Filipem, który mimo młodego wieku ma całkiem bogate doświadczenia...
- To też zasługa Armina, udało mu się zebrać fajny zespół. Przypuszczam, że nie wszyscy interesowali się tym od początku, ale wciągnęło ich. Mnie jest bardzo miło, jak widzę, że naszej ekipie sprawia to przyjemność. Chce się nam wspólnie pracować, chce się to robić. Te rzeczy, które powstają, są fajne.
Jak szukaliście obiektów, głównych bohaterów waszych odcinków?
- Na początku na naszej mapie było bardzo dużo pinesek, ale z czasem, po sprawdzeniu dokumentacji, okazywało się, że nie ma w tych obiektach potencjału, że owszem, mogą wyglądać z zewnątrz nieźle albo mieć ciekawą historię, ale to za mało, by zagospodarować półgodzinny odcinek.
Takie miejsce musi więc spełniać kilka warunków, tak?
- Tak. Oglądając inne produkcje, nie zdawałem sobie sprawy, jaki ogrom pracy włożony jest w powstawanie każdego odcinka. Mogłem pomagać, uczestniczyć, ale nigdy nie pracowałem na taką skalę jak teraz. Nie wiedziałem, ile godzin materiału trzeba zebrać, by zmontować z tego dwadzieścia kilka minut ciekawego programu.
Które z miejsc odwiedzonych przez ekipę " Wstępu wzbronionego" było dla ciebie najciekawsze?
- Mimo wszystko wspominane już kopalnie uranu. Nigdy tam nie byłem. Spędziliśmy kilkanaście godzin pod ziemią, nie było nam wcale do śmiechu. Mamy nawet takie zdjęcia, na których energią nie tryskamy, jest zimno, nieprzyjemnie, w podświadomości pojawia się myśl o promieniowaniu, które nie było tam szczególnie wysokie, ale było. Nic to, miejsce i tak jest fantastyczne. Pamiętam słowa jednego z kolegów z grupy eksploracyjnej z Wałbrzycha, który zakładał nam zjazd do studni. Powiedział, że część z poziomów jest zalana, ale gdyby nie było tej wody, moglibyśmy nieźle pojechać, bo studnia pomieściłaby Pałac Kultury i Nauki wraz z iglicą, a i tak zostałby kilkumetrowy zapas. To robi wrażenie.
Ja pamiętam, że miejscem, które było dla mnie najbardziej zadziwiające, był oddział szpitalny w największym, nieczynnym już estońskim więzieniu. Czułam się tam nieswojo. Ty miałeś okazję zabrać ekipę do kilku więzień, też znasz to uczucie?
- To jest zupełnie inna bajka. Właściwie wszystkie pustostany można by pogrupować w takie zespoły. Na pewno w opuszczonych szpitalach psychiatrycznych i więzieniach klimat jest zupełnie inny. Niedawno byliśmy w Łęczycy. Sam budynek ma długą tradycję. Przez 200 lat siedzieli tam więźniowie osadzeni za ciężkie zbrodnie. I to czuć, to autentycznie czuć. W kopalniach uranu byłem bardziej wyluzowany... Historia z Łęczycy jest bardzo rozległa, najpierw czas zaborów, potem czas PRL-u, wreszcie internowanie działaczy " Solidarności". O takim więzieniu można by dwie godziny opowiadać, bo jest o czym.
Będąc w Łęczycy, rozmawialiśmy z Arminem, że zła energia zostaje w ścianach. Zresztą pamiętam to też z innych miejsc. Gdy jesteś na terenie, gdzie współcześnie zginęło kilka osób, idziesz samemu, słyszysz krople wody spadające w odległości kilkuset metrów od ciebie, momentalnie wszystkie horrory się przypominają. W związku z tym, że często obok takich tuneli przebiegają żyły wodne, temperatura może zmienić się szybko o kilka stopni. Wchodzisz i chłód jest odczuwalny. Wiesz, z czym się kojarzy? Momentalnie człowiek myśli o duchach, ma ochotę rzucić wszystko i uciekać. Nawet jeśli przeżywa się to setny raz...
Miałeś jakąś dziwną przygodę w podziemiach?
- Miałem. Raz w życiu, ale nie chciałbym tego powtarzać. Właściwie to już wyszedłem z podziemi. Była noc. Szedłem do wioski oddalonej o 3-4 kilometry drogą w środku lasu, trasę znałem doskonale. Przeszedłem 200-300 metrów przez ten las, było kompletnie cicho, ale ja byłem przeświadczony, że coś jest nie tak, coś jest nie w porządku, ktoś się patrzy, obserwuje mnie. To się czuje. Jak oczy przyzwyczaiły się do tej innej ciemności - nie tej z podziemi, tylko tej z góry - to w pewnym momencie zobaczyłem między drzewami małe ogniki. Okazało się, że to są papierosy. Podszedłem do skraju drogi, stanąłem, popatrzyłem w las, a tam w totalnej ciszy, w wydrążonych co kilkanaście metrów ziemiankach, stały transportery opancerzone, przykryte siatką maskującą, a przy nich radzieccy żołnierze. I oni tak w tym lesie po cichu i po ciemku siedzieli i kurzyli. To były jakieś manewry, choć teren nie był wcale wojskowy. Szedłem wśród Rosjan, dla mnie to było traumatyczne przeżycie, nie wiedziałem, co się wydarzy, oni byli chyba gorsi od duchów...
Przygotowując program urbexowy, musicie działać legalnie - czy to jest w Polsce proste?
- Różnie. Są miejsca bardzo przyjazne, w większości nie ma problemu z załatwieniem pozwolenia. Wbrew temu, co piszą niektórzy na forach urbexowych, pustostany mają swoich właścicieli, tylko trzeba do nich czasem nieco dłużej docierać. Problem może polegać na tym, że docieramy do miejsca, które stoi puste. Hipotetyczny gospodarz może się obawiać, że taki program nakręci mu nielegalny ruch turystyczny, że będą wypadki, a on jako właściciel będzie za to odpowiadał. Przybicie tabliczki " Wstęp wzbroniony"...
Działa jak magnes!
- Tak, nie wystarcza, wręcz przyciąga. Wiele z tych miejsc ma niejasny status prawny. Właściciele nie chcą tego nagłaśniać. Nie bardzo wiedzą też, o co chodzi w programie, dziewczyny starają się to zawsze tłumaczyć, myślę, że jak ludzie obejrzą jeden, drugi, trzeci odcinek, zaczną to wszystko rozumieć. Były takie miejsca, gdzie nam odmówiono, a my nie możemy działać na dziko. Oczywiście jako autorzy programu, bo prywatnie...
Jacek Podemski (fot. Filip Chlebda) Jacek Podemski (fot. Filip Chlebda)
Jacek Podemski (fot. Filip Chlebda)
No właśnie. W większości przypadków urbex to zabawa nielegalna, wiąże się z włamaniem na czyjś teren, a wy możecie swoim programem do tego zachęcać...
- My mówimy o tym, jak to wygląda, przed każdym odcinkiem pojawia się napis ostrzegający o konsekwencjach. Jasne, że może to działać w drugą stronę, ale musimy to mówić. Nie są to oczywiście jakieś supermało znane miejsca, są o nich informacje, ludzie tam chodzą, chodzili i będą chodzić. Oczywiście mam nadzieję, że pokażemy, jak można to robić w bezpieczny sposób, że tu chodzi o odkrywanie przeszłości. Obserwując środowiska urbexowe w internecie, łatwo zauważyć, że poszło to w dwóch kierunkach. Z jednej strony są grupy zorganizowane, działają w sposób uporządkowany, z nimi dogadujemy się bez problemu, pomagają nam przy realizacji odcinków. Są też osoby indywidualne, te nie szczędzą nam "komplementów" ...
Są ludzie, którzy uważają, że skoro pokazuje się jakieś zdjęcia czy filmy, należy ujawnić lokalizację, oraz tacy, którzy strzegą tego jak tajemnicy państwowej...
- Namiarów, i to włącznie z GPS-em, do prawie każdego z miejsc pełno jest w internecie. Gorzej z takimi miejscami jak torpedownia, gdzie trzeba wynająć mały statek, by dopłynąć. Wiele z tych miejsc jest otwartych dla małego ruchu turystycznego. Atutem naszego programu jest to, że docieramy do miejsc, w których wcześniej nie było telewizji, nikomu się nie chciało, bo czasem trzeba pokonać wodę, błoto, ubrudzić się.
Kiedy jeździsz na wakacje, to też wybierasz takie miejsca, w których znajdziesz współczesne pustostany i ruiny?
- Jasne. Całkiem niedawno rozmawiałem z żoną mojego przyjaciela Petra Suchanka, jednego z najwybitniejszych czeskich znawców fortyfikacji, i żona Petra, Jiżka, opowiadała, jak mąż ją namawiał: " Chodź, podjedziemy nad polskie morze, na Hel, wypoczniesz". Jak ona zobaczyła, co go nad ten Hel ściągnęło, to powiedziała, że to ostatni ich wspólny wyjazd. Ja mam tak samo. Obiecałem mojej partnerce, że pojedziemy do Albanii, mówię "Zobacz, to piękny kraj...".
A jakie piękne fortyfikacje... Sama kiedyś próbowałam namówić na to męża...
- Tak, kiedy namawiałem swoją partnerkę, to akurat premierę miał film " Towarzysz Bunkier". Kiedy ona to obejrzała, powiedziała: " O nie! Żadnej Albanii nie będzie". No ale tak już z nami jest...
Gdzie widziałeś najpiękniejsze wakacyjne pustostany?
- Wbrew pozorom to, co mnie najbardziej interesuje, czyli współczesne opuszczone fortyfikacje, można znaleźć całkiem blisko. Są piękne obiekty na terenach byłej NRD...
Pewnie, jak Niemcy postawili solidną betonową torpedownię, to będzie stała...
- Najpierw hitlerowcy sobie tam urzędowali, potem Armia Czerwona te obiekty zaanektowała, często dobudowywano coś nowego. Te radzieckie obiekty są tak marne, że uderzysz ręką, a się rozpadają, wszystko się ze ściany sypie, a w niemieckie można czołgiem wjechać i stoją.
Podejrzewam, że widzowie " Wstępu wzbronionego" to zdyscyplinowana grupa, która chce mieć wpływ na to, co pokazujecie w programie. Często dostajecie głosy dotyczące tego, co jeszcze warto odwiedzić?
- Jest trochę takich osób, piszą i komentują. Dla mnie najprzyjemniejsze jest to, że nawet te najgorsze komentarze są dobre. Przewija się uwaga, że nasz program jest za krótki, że w 30 minut trudno pokazać Góry Sowie, że moglibyśmy przygotowywać programy godzinne. A prócz tego to tak, mamy wiele propozycji dotyczących tego, co warto pokazać.
Kiedy nie zajmujesz się programem i oprowadzaniem ludzi po MRU, to co ci zostaje?
- Nie ma tego czasu za dużo. Kiedyś zajmowałem się managementem muzycznym, teraz pracuję we Wrocławiu, współpracuję z taką fundacją zajmującą się badaniem i liczeniem nietoperzy. Kiedy kończy się okres turystyczny w bunkrach, to wszystkie obiekty są wyłączane z ruchu i stają się schronieniem dla nietoperzy. Wtedy trzy-cztery razy w miesiącu trzeba jechać i się nimi zajmować. W styczniu i lutym są takie wielkie międzynarodowe spotkania i odbywa się coroczne liczenie nietoperzy. A potem znów zaczyna się sezon turystyczny...
Jak to z tymi nietoperzami jest? Zainteresowałeś się nimi, bo zszedłeś do bunkrów, a one już tam były?
- No, nie do końca. Pracując w radiu, szukałem gościa, i koleżanka podsunęła mi jednego z najwybitniejszych chiropterologów, czyli ekspertów od nietoperzy. Zaprosiłem Tomka Kokurewicza do programu, trochę się przygotowałem, bo niewiele wiedziałem. Porozmawialiśmy sobie przez czterdzieści minut na antenie, a potem rozmowa przeniosła się poza radio, zostałem zaproszony na liczenie nietoperzy. To było lat temu 15 i tak już zostałem. Bardzo polubiłem nietoperze, bo to świetne i bardzo mądre zwierzęta.
Czego my nie wiemy o nietoperzach, a ty już wiesz?
- Na przykład tego, że widzą, i to bardzo dobrze, nie wplątują się we włosy, że nie jest prawdą, iż bardzo łatwo jest zarazić się od nich wścieklizną. Owszem, są na nią uodpornione, jednocześnie ją przenosząc, ale ostatni przypadek takiego zarażenia został odnotowany w Polsce w latach 60. Łatwiej złapać wściekliznę od wiewiórki, jeża czy psa sąsiada. Nietoperze to bardzo społeczne, fajne zwierzęta, długo żyją, bo nawet ponad 20 lat. Każdy ich gatunek nadaje na innej częstotliwości. Mając odpowiednie urządzenie, tak zwany loger, wiesz już, jaki nietoperz leci z oddali. Nie wiedziałem, że największe nietoperze, jakie można spotkać w Polsce, czyli borowce olbrzymie, są na tyle duże, iż mogą sobie upolować jakiegoś małego ssaka. Śmieję się w sumie, że jestem jedynym nieakademikiem wśród stu ekspertów spotykających się co roku na liczeniu nietoperzy. Tomek natomiast zna każdego nietoperza spośród tych tysięcy zamieszkujących MRU - i to z imienia! Idziemy często tunelami, a on już z daleka mówi, który jest który. Ktoś tym biednym nietoperzom zrobił kiedyś krzywdę, że uczynił z nich krwiopijców...
Jacek Podemski (fot. Filip Chlebda) Jacek Podemski (fot. Filip Chlebda)
Jacek Podemski (fot. Filip Chlebda)
Z drugiej strony teraz popkultura to odczarowuje.
- Chciałbym, żeby było tak jak w Chinach. Tam nietoperze traktowane są jak u nas bociany - przynoszą szczęście i każdy chce mieć je w obejściu. U nas były wykorzystywane do walki podczas wojny. Amerykanie postanowili ich nie tresować, tylko wykorzystać to, co mają wrodzonego. Tworzyli bomby nietoperzowe. To była tuba wysokości 80 cm i średnicy 60 cm, takie małe pomieszczonko, do niego wpychano na siłę nietoperze i przyklejano im do tułowia mikroładunki zapalające. Tuby z nietoperzami podczepiano do spadochronów i zrzucano. W czasie lotu tuby się otwierały, a nietoperze miały się chować pod zabudowania. Amerykanie zrzucali bomby nietoperzowe tylko nad jednym państwem, które w czasie II wojny światowej było niemal w całości zabudowane drewnianymi budynkami, nad Japonią. Nietoperze miały się chować pod budynkami i doprowadzać do pożarów. Pojawił się jeden problem, nie chciały się tam chować. Trzeba było zbudować bombę atomową...
No dobrze, ale to jest temat na nieco inną rozmowę, a my musimy kończyć. To może na pożegnanie powiedz, co ty takiego widzisz w tych pustostanach, poza nietoperzami rzecz jasna. Dlaczego opuszczony bunkier jest ci milszy niż piękna, wydrążona siłami natury jaskinia?
- Wiesz, co jest najfajniejsze? Dla mnie i moich rówieśników, ale i większości młodych ludzi wkręconych w urbex, tych, którzy mogliby być moimi dziećmi, najfajniejszy jest powrót do przeszłości. W moim wypadku również osobistej. Do takiego bunkra, fabryki, szpitala wchodzisz inaczej niż do jaskini, od razu jesteś w środku historii. Czujesz ją. Cieszy cię każde, najmniejsze znalezisko, choćby napis, a znaleźć można mnóstwo rzeczy. Idea urbexowa jest taka, że ci, którzy się tym na serio interesują, nie wynoszą przedmiotów z budynków, zostawiają wszystko także dla innych. Nie niszczą. Ci pasjonaci to świetni ludzie. Środowisko jest bardzo specyficzne, ale też pełne wyjątkowych osób. I to jest genialne. Choć ja lubię chodzić samemu, poczuć odosobnienie. Człowiek wychodzi wtedy po wszystkim oczyszczony...
Program "Wstęp wzbroniony" można oglądać we wtorki o 22.55 w TVN Turbo.
Jacek Podemski. Dziennikarz, grotołaz, podróżnik i urbexowiec. Rodzinnie związany z Gorzowem, emocjonalnie także z Międzyrzeckim Rejonem Umocnionym. Lubi pustostany, jaskinie i nietoperze. W TVN Turbo prowadzi program "Wstęp wzbroniony", przez siedem lat był dziennikarzem Radia Gorzów.
-
Zapomnij o 3 fryzurach. Panie po 50. roku życia powinny ich unikać
-
Zamiast wyrzucać do śmieci, przetnij korek po winie. Trik ułatwi życie
-
Problem suchości oka - czynniki i przyczyny. PODCAST [Materiał promocyjny]MATERIAŁ PROMOCYJNY
-
W tych butach zadasz szyku wiosną. Najmodniejsze modele za mniej niż 70 zł z CCC, Deichmanna i CA
-
Najpiękniejsza dziewczynka świata ma już 22 lata. Jej wygląd wprawia w osłupienie
- Nanieś na fugi i poczekaj. Po 30 minutach po brudzie nie będzie śladu
- Wiosna w stylu retro. Te ubrania i dodatki podbijają trendy na wiosnę 2023. Klasyka z nutką nowoczesności
- Umowa zlecenie a emerytura. Czy wlicza się do stażu pracy?
- Wyprzedaż w Lidlu! Eleganckie spodnie materiałowe za niecałe 60 zł. Zbliżone modele w Action i Reserved
- Dodaj do wody i namocz storczyka. Będzie uginał się od pięknych kwiatów