"Halo? Jestem na koncercie, nagrywają mnie właśnie, więc nie mogę rozmawiać". To nie jest cytat ze słabego skeczu, tylko sytuacja z życia wzięta. Niewielka sala, stonowana muzyka i dwie podchmielone panie, które MUSIAŁY odebrać telefon. Nie wyjdą, bo zapłaciły. Płacą, więc wymagają. Serio?
Stosunek między muzykiem i jego odbiorcami najczęściej jest formą niestabilnej relacji pełnej miłości i nienawiści. Nie zamierzam rozpisywać się o meandrach tej relacji w kontekście nagrywanych płyt - to temat na odrębną opowieść. Dziś chce opowiedzieć o tak zwanych "sytuacjach koncertowych". Czego by nie mówić o pracy studyjnej, setkach godzin spędzanych na dopieszczaniu dźwięków i dogrywaniu kolejnych wokali i partii instrumentów, dłubaninie przy aranżach i całej tej zabawie formalnej - to koncert jest idealnym momentem spotkania między artystą i odbiorcą.
Tu muzyka nabiera swej mocy i wyjątkowego charakteru, na który składają się nie tylko emocje, ale wszelkie drobne niedoskonałości, momenty ucieczki od schematów, improwizacje oraz błędy, które prowadzą do zupełnie nowych melodii. Koncert, zwłaszcza w takim najprostszym rozumieniu - dobrze przygotowanego występu artysty w określonym klubie, do którego wstęp jest biletowany - coraz częściej bywa traktowany nie jak wyjątkowe spotkanie, a jako towar. O tej relacji sporo się już mówiło niedawno, gdy Morrissey zszedł ze sceny w Stodole już po czwartym utworze, bo ktoś z publiczności rzucił coś do niego głośniej i artysta poczuł się zagrożony.
Pomijając już całą otoczkę - to, że nie był to pierwszy i ostatni raz kiedy Morrissey przerwał występ, co właściwie powiedziano i tak dalej - wiele komentarzy w internecie wskazywało na jedno "płacę i wymagam" , "zamawiałem pełen koncert Morrisseya, a dostałem tylko cztery utwory". Koncert to nie kotlet. Wiedzieli o tym ci, którzy poczuli się mocno rozczarowani inwestując nie tylko w bilet, ale i w dojazd z innego miasta, ale - co ważniejsze - w emocje. Chcieli sytuacji wyjątkowej, ale może nie aż tak bardzo. Wielu ludziom trudno było uszanować decyzję artysty. No ale stało się.
Czesław Mozil Czesław Mozil
Czesław Mozil
Zamieszanie wokół "sprawy Morrisseya" w typowy dla współczesnych czasów sposób zmieniło się w teatr groteski, pełen ironicznych eksplozji ciętych ripost i memów. Sytuacja, której ostatnio doświadczył Czesław Mozil w Liverpoolu już nie jest groteskowa, to po prostu manifestacja chamstwa i buractwa , choć argument "płacę, więc wymagam" też padł.
Czesław jest postacią wyjątkową, nie każdemu musi odpowiadać jego muzyka, ale warto wiedzieć jedno. Jak mało który polski muzyk funkcjonujący w głównym nurcie umiał nie tylko nawiązać kontakt z publiką, ale też zwrócić jej uwagę. Wiele lat temu podczas występu powiedział do ludzi pod sceną: "Kochani, nie klaszczcie, proszę, kiedy nie umiecie tego robić w tempo, bo nas to zwyczajnie rozprasza ". Swoją drogą było to w Stodole. Wtedy publika posłuchała. W Liverpoolu było inaczej. Czesław przyjechał ze swoim solowym emigranckim repertuarem. Dość intymna sytuacja - kameralne kluby, jeden instrument, śpiew, trochę odsłaniania wewnętrznego świata, trochę opowieści z dzieciństwa, takich, z którymi Polonia na Wyspach może się utożsamiać. Tylko, że komuś się nie chciało.
Nie rozwodząc się już nad pyskówką w jaką ostatecznie zamieniło się mitygowanie podchmielonych dzierlatek, artyście puściły nerwy i powiedział "Co jest z tobą, jesteś nieszczęśliwa? Ja mam to w dupie, ale widzę, że ty pierdolisz, koło ciebie są ludzie kulturalni, jest mi bardzo przykro. Wypierdalaj ". Co usłyszał w odpowiedzi? "Zapłaciłam za ten koncert ", czyli: mam cię w dupie, artysto, gardzę tobą, psuję wszystkim dookoła to spotkanie, rzucam na lewo i prawo kurwami, odbieram połączenia telefoniczne, śmieję się w głos, pokazuję jakim nikim dla mnie jesteś, ale zapłaciłam za twój koncert, więc w sumie dalej tu zostanę i będę wszystko psuć, taka jestem harda! No dalej, stańczyku, rozbaw mnie!
Czesław Mozil podczas koncertu w Liverpoolu Czesław Mozil podczas koncertu w Liverpoolu
Czesław Mozil podczas koncertu w Liverpoolu
Artysta nie staje się własnością jednego słuchacza, który kupił bilet. Artysta nigdy nie staje się własnością słuchaczy, o ile nie zakłada tego performance, który przygotował. Dobry koncert nigdy nie powinien być kotletem, co do którego wielkości, jakości i smaku będziemy się wykłócać z szefem kuchni, żądając zwrotu kasy. Sorry. A reakcja Czesława? "Co to za artysta, co się tak wulgarnie odzywa do słuchaczy?" pytali komentatorzy. "Jak można tak do kobiet?". Cóż.
Oto współczesne kobiety, które żadnego przekleństwa wypowiedzieć się nie boją, więc i reakcji zwrotnej nie powinny się obawiać. Oto artysta współczesny, co to z niejednego pieca chleb jadł. Nie będzie "cipował ". Jak trzeba to powie "wypierdalaj " i już. Nie udawajmy, że przyszliśmy na balet, a przed nami lekko podskakuje primabalerina z rodu Romanowów, ale też bez przesady, nie zachowujmy się, jakby ten koncert to było po prostu zwykłe przepychanie się warchlaków przy korycie. Tu ktoś chrumknie, tam pierdnie, jest wesoło.
Ja mam już trochę dosyć bydła na koncertach, z całym szacunkiem dla prawdziwego bydła. Mówienie do koncertowego bydła "wypierdalaj ", to nie tyle zniżanie się do poziomu tegoż bydła, co próba nawiązania z bydłem kontaktu - w tym samym języku. Znosiłam wiele na koncertach, młynki, podskoki, oblewanie się piwem, deptanie, odbijanie siniaków od barierek. Znosiłam nudne egzaltowane występy i soniczny terror.
Powiem wam jedno, nic tak nie wkurwia człowieka, który idzie na koncert, jak jakaś zblazowana gromada, która może i kupiła bilety, ale sama nie wie po co, może i słyszy dźwięki, ale sama nie wie jakie. Dość mam ludzi, którzy mają w dupie koncerty, a jednak na nie przyłażą. Głośno gadają o dupie Maryni, jeszcze głośniej podkreślają to, jacy są odcięci i zdystansowani. Och, ech, królowie i królowe ironii. Wszystkim wam w imieniu własnym i artystów, choćby i nie najlepszych mówię czule: idźcie precz .