Jak zostałam specjalistką od edukacji domowej

To nie tak, że jestem przeciwniczką edukacji szkolnej czy przedszkolnej i życzę sobie powrotu do czasów guwernantek, albo matek dokładających sobie kolejny, życiowy obowiązek - prowadzenie szkoły w domu. Edukatorką domową zostałam trochę z przypadku, trochę z potrzeby, ale coraz częściej dostrzegam, że samodzielne uczenie dzieci to dobre rozwiązanie.

Kiedy trzy lata temu zaproponowałam kilku kobiecym magazynom reportaż o edukacji domowej, nikt nie podchwycił tematu. Podobno na polskie warunki był "za amerykański". Faktycznie, przyrost rodzin zajmujących się nauką w domu, w naszym kraju, był bardzo niewielki. Niewidzialny prawie. Według oficjalnych danych w ciągu 20 lat, liczba wzrosła ledwo z dwóch do 41 rodzin!

Osobiście nie przywiązuję się do tych szacunków, bo sama znam przynajmniej kilku rodziców dokształcających dzieci w domach. Różnica między urzędowymi danymi a tym, co obserwuję w prawdziwym życiu wynika z faktu, że rodzice nadal posyłają dzieci do szkół i przedszkoli, ale uczą je w domu dodatkowo. Nad-ambitni? Niekoniecznie. Przekonałam się o tym na własnym przykładzie.

Oczywiście wyjaśniam od razu - jestem tchórzem, nie zdecydowałam się na edukację domową. Głównie z dwóch powodów. Po pierwsze nie byłam pewna czy podołam czasowo i merytorycznie. Po drugie zestresowało mnie to poszturchiwanie ze wszystkich stron "a dzieci uczone w domu są odludkami i się nie socjalizują". Uległam demagogii, chociaż paradoksalnie w Stanach to jeden z najczęściej podawanych powodów edukacji domowej - fakt, że dzieci się nie "socjalizują" czyli są z daleka od narkotyków, przemocy i broni. W efekcie syna posyłam do szkoły, córkę oddałam w objęcia przedszkola - obie placówki są państwowe. Edukatorów domowych podglądam prawie codziennie na zrzeszających ich portalach. Po co? Ściągam część pomysłów i wprowadzam we własnym domu.

W przypadku córki edukację domową zaczęłam kompletnie nie zdając sobie z tego sprawy.

Homeschooling zaintrygował mnie, kiedy odkryłam, że mój długo chorujący syn, na nadrabianie zaległości szkolnych w domu poświęca ok. 1,5 godziny dziennie. Łącznie z przepisaniem notatek i odrobieniem zadanych lekcji. To oznaczało, że zamiast 6 godzin w szkole, kiedy zostawał w domu, ta sama ilość nauki zajmowała mu cztery raz mniej czasu. Pomijam fakt, że nie musiał tachać do szkoły i z powrotem plecaka o wadze prawie dwukrotnie przekraczającej dopuszczalną.

W przypadku córki edukację domową zaczęłam kompletnie nie zdając sobie z tego sprawy. Kla miała kłopot z koncentracją. Nie było szans na przeczytanie książeczki, nie mówiąc o złożeniu kilku klocków, czy powtórzenie wersu piosenki. Zaczęłam się niepokoić jak poradzi sobie w przedszkolu. Wtedy moja siostra ułożyła specjalny cykl zabaw. Głównie plastycznych, ale połączonych z elementami gimnastyki, tańca, śpiewu, czytania, teatru, zagadek i gier.

fot. Ania Oka

Dosłownie po kilku dostosowanych do siebie zabawach Kla zaczęła rysować, uczyć się piosenek - a przynajmniej wymyślać swoje teksty do melodii - poznała kilka literek, cyferek i, co dla mnie było najważniejsze, pozwoliła sobie czytać! W dodatku uwielbiała swoje zajęcia i chciała się w nie bawić kilka razy dziennie. Niestety miała zbyt leniwa matkę. Pół roku później, jako 3,5-latka poszła do przedszkola i okazało się, że jej umiejętność koncentracji jest już taka sama jak u przeciętnego dziecka w tym wieku.

Może będę musiała wziąć na siebie rolę nauczycielki. Podołam?

Niestety Kla ma ostrą astmę i spędza w przedszkolu symboliczny tydzień w miesiącu. Chcąc nie chcąc zdecydowałam, że dwa, trzy razy w tygodniu będę z nią nadal pracowała jak rasowa edukatorka domowa. Nie wiem czy bardziej ma to przygotować Kla do ewentualnej nauki w domu, czy mnie? Gdyby okazało się, że astma nie pozwali jej chodzić do szkoły, być może, za dwa lata będę musiała wziąć na siebie rolę, której nigdy bym się nie spodziewała - nauczycielki. Podołam?

Na razie podglądanie rodzin uczących w domach sprawia mi wiele radości i pozwala wprowadzić w życie moich dzieciaków projekty, które rewelacyjnie uzupełniają edukację szkolną. Jednocześnie jest to rozwiązanie znacznie tańsze niż posyłanie dzieci na dodatkowe zajęcia. Zwłaszcza, jeśli ktoś tak jak my mieszka na prowincji i często nie ma gdzie posłać dziecka na tematyczne kółko zainteresowań. Do tego jest to fajny sposób na wspólne spędzanie czasu.

Czy zachwyt homeschooling'iem zostanie mi, jeśli będę zmuszona zostać pełnoetatową belferką? Zobaczymy. Na razie cieszę się, że edukacja domowa została umocowana w Polsce prawnie i dzięki temu w ogóle mam możliwość się nad nią zastanawiać.

fot. Ania Oka

Więcej o: