Dlaczego nie kocham Paryża?

Pojechałam do Paryża. Paryżewa, jak go czule nazywam. Do pracy. Tej drugiej, bardziej artystycznej, czyli na występy. Siedziałam tam ponad tydzień, codziennie przemierzając kilometry w tę i z powrotem. Co z tego wynikło?

Paryż, wieża Eiffle'a, katedra Notre Dame, Luwr. Miasto zakochanych, miasto artystów, miasto sztuk wszelakich, miasto muzeów, miasto kościołów. Miasto turystów. A byłam przecież po sezonie! I to jak po sezonie! Końcówka listopada, w Polsce chwyciły właśnie przymrozki. Spadł śnieg. Noc trwa przez cały dzień (prawie). W Paryżu lepiej. Prawie 15 stopni. Prawie słońce. Ze dwie godziny dłuższy dzień. Żyć nie umierać, bo można bez czapki, bez rękawiczek, bez kurtek prawie. Żyć nie umierać, bo w tej drugiej pracy człowiek jednak trochę innym życiem żyje. Ale ja nie o tym. O Paryżu miało być.

To nie był mój pierwszy raz. Zachłystywałam się tym miastem kilka lat wcześniej, będąc tam w jakiejś delegacji. Trzy dni. Akurat tyle, żeby przebiec głównymi arteriami od Łuku Triumfalnego, pod wieżę, stamtąd na Elizejskie i pod Sacre Coeur na Montmarcie. Wszystko mi się podobało, jak to w nowym mieście (lubię chyba wszystkie nowe miejsca, do których jadę). Nawet kupy na ulicach, nawet te nieszczęsne bagietki (dlaczego nieszczęsne? Bo ja za nimi nie przepadam, a w podłych, za to bardzo drogich hotelach, w których zazwyczaj mieszkam, na śniadanie dają tylko bagietki. I miód. I krem czekoladowy. Czasem jogurt. Czyli wszystko, czego nie jem i nie znoszę. Nie dziwota, że Francuzi nie jedzą śniadań. Tym razem było jednak inaczej

Mieszkaliśmy poza centrum. Nanterre. 15 minut RER-em, czyli kolejką miejską do Łuku Triumfalnego (metro i te kolejki - znakomicie rozwinięte, ale mają swoje wady, o których później). Koło wielkich slumsowatych bloków Emile Aillauda i bardzo ładnego parku. Daleko, a więc kolorowo na ludzkich twarzach, ale to akurat fajne. Po tym ładnym, wielkim parku z jeziorem, kaczkami, placami zabaw, ścianką do wspinaczki, rozmaitymi przyrządami do ćwiczeń, sztucznie usypanymi górkami i innymi zakamarkami codziennie biegało mnóstwo ludzi. Mnóstwo grało w piłkę (wszelkich boisk było bez liku). Mnóstwo ćwiczyło na przyrządach. Rozczulali mnie ciemnoskórzy umięśnieni ojcowie podciągający się na drążkach, kiedy wokół nich kręciły się śliczne ciemnoskóre bachorki na małych rowerkach. Zachwycali ciemnoskórzy dresiarze przesiadujący na tamtejszych ławeczkach (ciągnie dres do dresa ). A wokół, przypomnę, mocno slumsowate bloki, zaprojektowane przez wizjonera. Do La Defense, czyli niby nowoczesnej dzielnicy drapaczy chmur (takich francuskich, czyli trochę niższych i jakby mniej nowoczesnych) i nowoczesnego Łuku Triumfalnego można było dojść "na nogach".

Pod Łukiem Triumfalnym w LaDefense / fot. Bartek GrędysaPod Łukiem Triumfalnym w LaDefense / fot. Bartek Grędysa Pod Łukiem Triumfalnym w LaDefense / fot. Bartek Grędysa Paryż taki duży, ja taka malutka / fot. Bartek Grędysa

La Defense jest dziwne, bo kolejni wizjonerzy (w tym również Corbusier) wpadali na to, żeby między wieżowcami - siedzibami wielkich firm - budować jednak mieszkalne bloki. Żeby ta dzielnica nie stawała się wieczorem martwa? Żeby między panami w garniturach i paniami w garsonkach, koniecznie z teczkami, pomykały też panie opiekunki z wózkami? Żeby było bardziej "po ludzku"? Szlachetne założenia nie sprawdziły się jednak w życiu. Zbudowano tam też centrum handlowe (a jakże pięknie się w nim pewnego niezbyt pięknego dnia trzaskali po twarzach, krew płynęła, nie widziałam żadnego ochroniarza), a nawet kiermasz świąteczny. Dziwne miejsce, ale po tym całym starym, jakże pięknym Paryżu, całkiem odświeżające. Bo z tym Paryżem jest trochę taki kłopot, że w bardzo wielu miejscach jest po prostu tak samo. Piękne ulice, piękne kamienice, platany. Piękne ulice, piękne kamienice, platany. Skrzyżowanie pięknych ulic. "Ale czy my tu przypadkiem nie byłyśmy wczoraj?" , pyta koleżanka, która razem ze mną Paryż na nogach przemierza. "A nie, byłyśmy zupełnie gdzie indziej." - "No popatrz, a wygląda zupełnie tak samo." Może to zbyt duże nagromadzenie pięknych ulic i pięknych kamienic? I platanów? W Warszawie, jak się jakaś piękna kamienica przedwojenna znajdzie, albo i trzy obok siebie, to człowiek łapie zadyszkę z zachwytu. A w Paryżu? "Jak zachwyca, skoro nie zachwyca?"

Brudny ten Paryż strasznie. I śmierdzący. Po trzech dniach nie chce ci się wchodzić do metra, którym dojedziesz wszędzie, gdzie tylko chcesz, bo masz wrażenie, że cały/cała już tym smrodem przesiąkłeś/aś. Zatłoczony ten Paryż, w weekendy tak bardzo, że się nie da po ulicy przejść, żeby cię tysiąc osób nie szturchnęło. Wszyscy wszędzie jarają szlugi, idą i jarają, stoją i jarają, siedzą i jarają. I znowu śmierdzi. Psy srają, ludzie nie sprzątają. Na lotnisku bagaże gubią na potęgę. Jedzenie, to francuskie, w takich zwykłych, zupełnie "nie-fancy" knajpach, strasznie przereklamowane. Przecież nikt o zdrowych zmysłach nie będzie wpieprzał foie gras czy innych ślimaków. Na wieżę nie da się wejść, bo taaaka kolejka (a ja w kolejkach nie stoję, pisałam już o tym), w Notre Dame tyle luda, że nie złapiesz żadnej atmosfery (polecam wszelkie mniej znane katedry, np. św Eustachego przy samej stacji Chatelet, pusto, dziko, pięknie, klimat). Do Luwru nie ma sensu iść na jeden dzień, bo cię fala piękna zaleje, przeżuje i wypluje. Sztuka. Tak, od tej można w Paryżu oszaleć. To, co mają w muzeach, to szaleństwo. Ale po godzinie w takim D'Orsay człowiek ma ochotę płakać, bo kończy mu się przyswajanie, nic już nie widzi, nie ma siły się zachwycać. A w takiej np. Warszawie? Przyjedzie jeden Rembrandt na wystawę do Narodowego i od razu kolejka na 300 metrów przed wejściem. Ale przynajmniej stoi potem człowiek godzinę przed jednym obrazem i nigdzie mu się nie spieszy, bo do czego? A w D'Orsay biegnie, żeby na wszystko rzucić okiem, na tych Monetów, Van Goghów, Degasów, Gogenów, zadyszkę łapie, wszystko mu się miesza...

Wspaniale zaprojektowane slumsy / fot. RękaWspaniale zaprojektowane slumsy / fot. Ręka Wspaniale zaprojektowane slumsy / fot. Ręka Wspaniale zaprojektowane slumsy / fot. Ręka

Nie dla mnie ten Paryż, oj nie dla mnie. Paryżan, co to się ponoć wcale już nie uśmiechają, tak bardzo są ą i ę, na ulicach raczej nie uświadczysz. Wszędzie szczęśliwi Japończycy i brzydko ubrani ludzie z całego świata. Pola elizejskie wcale nie takie piękne (a niby świątecznymi światłami oświetlone, ale za mało tych świateł, oszczędzają czy co?), wieża tylko co godzinę migającymi światełkami rozbłyska. Kawa dobra (czasem), Francuzi mają sporo dzieci, a dzieci szkolne mają lekcje w muzeach - fajnie. Ja jednak wolę trochę brzydsze miasta, z jakąś skazą. Zniszczone, nierówne, doświadczone. Jak Pola Dwurnik, choć z zupełnie innych powodów, kocham Berlin. W takich starych miastach szybko robi mi się duszno. Jak w Krakowie.

I jeszcze fajna anegdota na koniec, nie związana z tematem.

Przyjeżdża do Paryża Penderecki na występy. Oczywiście francuscy możni go witają, przyjęcie na jego cześć wydają, winem najlepszym, wiele lat leżakowanym częstują. A Panderecki na to, że dziękuje, nie pije. Jakiś tam wielce wysoko postawiony attache czy inny minister pyta: "Ale jak to? Przecież mówi się, że Polacy piją" Penderecki na to przytomnie: "O Francuzach się mówi, że są dobrze wychowani, ale wie pan, ja bym się tak bardzo tym, co mówią, nie przejmował".

Więcej o: