Nie bez przyczyny przez całe lata sprzeciwiano się porównywaniu Holokaustu do innych rzeczy, nawet innych odmian zła. Żebyśmy przypadkiem nie doszli do wniosku, że Holokaust to taki symbol, który leży i czeka aż podeprzemy się nim w naszych życiowych rozkminach. Teraz ta obawa, że systemowe ludobójstwo zredukuje nam się do skrótu myślowego, z którego możemy skorzystać w prywatnej narracji wydaje się zupełnie uzasadniona. Bo jest 2016 rok i artystka Maria Peszek właśnie przykleiła do Holokaustu przymiotnik "modern", żeby zaśpiewać piosenkę o tym, że ludzie są źli i nie rozumieją jak bardzo. Jej Holokaust to palenie tęczy na Zbawiksie i listy z pogróżkami. Dlaczego? Przecież "hejt" i przemoc są złe same w sobie. Brak porównania do Holokaustu nijak by ich nie umniejszył.
Są takie słowa, po które nie sięga się tak po prostu. Nie ma ich wiele, ale bez wątpienie należy do nich "holokaust" . Jeszcze ze dwadzieścia lat temu wszyscy mędrcy tego świata zastanawiali się, czy prawo do używania tego słowa i mówienia o Holokauście przysługuje ludziom, którzy Holokaust przeżyli. Bo przecież tworzenie osobistej, subiektywnej narracji wokół Holokaustu niesie ze sobą wielkie ryzyko. W jakie słowa ubrać tę zbrodnię nad zbrodniami, skoro wszystko czym dysponujemy ("okrutna", "potworna", a nawet bezpieczniejsze "niewyobrażalna", "niewypowiedziana") natychmiast ją trywializuje? Jeśli coś rzeczywiście nie mieści nam się w głowie, to może lepiej nie nadawać temu sensu przy pomocy języka? Bo jeśli można o czymś opowiedzieć, to można to wyjaśnić. A wyjaśnianie Holokaustu to bardzo grząski grunt.
Maria Peszek i jej holokaust (screen z YT/TVmariapeszek - Modern Holocaust)
Maria Peszek rozumie, że do społeczeństwa należy mówić z grubej rury i drukowanymi literami, żeby cokolwiek w nim drgnęło. Nie kwestionuję tego, ale nazywanie Holokaustem czegoś innego niż faktyczny Holokaust jest nie tylko w złym guście, ale też cholernie nieodpowiedzialne. Bo ile czasu potrzeba, żeby Holokaust przewędrował z popowej piosenki do codziennego języka? Kto może zaręczyć, że nie zrobi się z niego słowo-wytrych na wzór tej nieszczęsnej "masakry"?
Teraz masakrą nazywamy nie tylko krwawą rzeź w amerykańskiej podstawówce, ale i zawyżoną cenę jogurtu czy słaby polski serial. "Co za masakra!" zdegradowało się do niemal uniwersalnego podsumowania byle opowieści snutej przy kawusi i bezie.
Może oszalałam, ale chyba właśnie zużyliśmy język. Nie stało się to, rzecz jasna, z dnia na dzień. Już od pewnego czasu z upodobaniem sięgamy po słowa ciężkiego kalibru, żeby opisać rzeczy trywialne. "Co za horror!" mówimy o jeździe zatłoczonym autobusem. Słowo "pornografia" pada już w każdym możliwym kontekście. Przyklejamy je do słów typu "ból" i "cierpienie" i ochoczo nazywamy "pornografią cierpienia" wszystko od fotografii wojennych po nowy film z Leonardo DiCaprio.
Wprowadzamy do naszego słownika tak absurdalne wyrażenia jak "emocjonalny gwałt" zupełnie nie przejmując się, że "gwałt" ma już definicję, która zakłada przemoc wielopoziomową - emocjonalną, a także fizyczną i seksualną. Szastamy językiem jak szaleni. Kiedy duże słowo nam spowszednieje, bez skrupułów wytaczamy jeszcze większe działa.
Biorąc pod uwagę jakie rewolucje dokonują się w języku, czy ktoś może mi obiecać, że "holokaust" nigdy nie spowszednieje? Że nikt nigdy nie powie "ale holokaust!" o długiej kolejce w aptece albo niespodziewanie odkrytej dziurze w rajstopach? Czy ktoś może przysiąc, że na sto procent nigdy, przenigdy się do tego nie dojdzie? Maria Peszek? Ktokolwiek? Szczerze wątpię, by ktoś z nas miał takie moce, więc może na wszelki wypadek zacznijmy mówić trochę bardziej precyzyjnie i przestańmy przemycać Holokaust do dwudziestego pierwszego wieku za pomocą radiowych przebojów.