Zadzwoniła mama. "Natychmiast przyjeżdżaj, z ojcem tragedia, stało się nieszczęście" . Mówiła szybko, o wiele za szybko. Zrozumiałam tylko, że nieszczęście z ojcem nie takie jak myślę. Karetka już była. Dostał leki i powoli dochodzi do siebie. Duduś.
To przy nim uczyłam się raczkować. Siedział obok jak jadłam szpinak i przyglądał się, czy coś zostawię. To dla niego, wedle rodzinnej legendy - ojciec w biedny czas, pod koszulą, w koszmarny mróz przywiózł dwa liście zielonej zdobycznej sałaty. To dla niego w łazienkowym kubku stała specjalna szczoteczka, którą co drugi dzień tata Dudusia dokładnie szorował a potem długo i dokładnie wycierał dudusiowym ręcznikiem.
Duduś był zawsze. Jeździł w wiklinowym koszyku na wakacje i dreptał co drugi dzień po tawniku. Dla niego tata wykłócał się z mamą o najpiękniejsze nowalijki. Duduś był wieczny, ale wiem, że był dłużej niż zawsze.
Zwykły żółw, który przychodził na dźwięk swego imienia. Tak bardzo kochał prawy kapeć taty. Wpychał się w niego bezceremonialnie co wieczór i co wieczór tata zaśmiewał się z tego do łez. Piętka pomidora zawsze należała do niego. Tata, drapiąc go pod szyjką mówił, że on mruczy jak kot, a mama mówiła, że ojciec ma dwie żony. Jedną do kochania, drugą do całej reszty.
Tata dostał go w prezencie 50 lat temu. Siostra ojca ofukała nas, że tak pozwalamy tacie na taką rozpacz, bo to tylko zwykły żółw, co zdechł.
Może i zdechł. Dla mnie umarł starszy, mniejszy brat. Tylko nie wiem, kto wedle taty odszedł z naszej rodziny.
Saszkowa