Dwa miesiące temu dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Nie poczułam radości i podekscytowania. Poczułam strach. Jestem zdrowa, mam stałego partnera, z którym tak czy inaczej planowaliśmy się pobrać (a teraz będzie, że to przez dziecko...), stać mnie na dziecko - że użyję argumentu, którego w kontrze używają ci, co się na dziecko nie decydują. Skąd więc ten strach?
Nie umiem jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Nie wyobrażam sobie siebie jako matki, nigdy nie miałam macierzyńskich ciągot. Owszem, myślałam o tym, że kiedyś może się zdecyduję, że kiedyś to poczuję i samo się jakoś tak naturalnie wszystko ułoży. Ale nie czułam się gotowa teraz. I - uczciwie przyznam - nie sądzę, by miało się to zmienić w ciągu najbliższych kilku lat, a jestem już w wieku, w którym "teraz albo nigdy".
Gdy dowiedziałam się, że jestem w ciąży - postanowiłam, na chłodno - zaakceptować ten fakt i przygotować się do nowej roli. Może będzie tak, jak twierdzą wszystkie "życzliwie" koleżanki: zobaczę dziecko, dotknę je i poczuję tę całą magię. Mam nadzieję, że tak się stanie, bo jeśli nie to... No właśnie? To co?
To jest w zasadzie chyba odpowiedź na pytanie: skąd ten strach. Co, jeśli będzie mi źle i będę głęboko nieszczęśliwa? Co, jeśli to się przełoży na konflikt z partnerem, który się tak bardzo cieszy na to dziecko, że aż miewam mu to za złe (tzn. cieszę się, że się cieszy, ale mu zazdroszczę, że ja nie...). Co, jeśli stanę się sfrustrowaną babą, która jest niemiła NAWET dla swojego dziecka?
Wylewam to wszystko tu u Was. I pewnie mi się dostanie, że jestem nieczuła. Problem w tym, że - gdy próbowałam z tym porozmawiać z matką i z moją przyjaciółką, która jest szczęśliwą posiadaczką bliźniąt - nie spotkałam krzty zrozumienia, nie mówiąc już o wsparciu. Dzieckiem trzeba się cieszyć. Kropka. Nie ma mowy, by uzewnętrznić się ze swoimi lękami, strachami, niechęcią...
Bycie matką to cud, marzenie, wspaniała rzecz. Nie ma miejsca na przerażenie.
TA zła