To było całkiem niedawno, prawie wczoraj, rzekłam do męża, że tak, jasne, znajdę chwilę i zagramy razem w Bioshock . I wtem! Tknęło mnie, że to moje "prawie wczoraj " było wiosną ubiegłego roku. Oczywiście, że wolnej chwili nie znalazłam, grę małżonek przeszedł sam. Pogarda, z jaką patrzy na mnie, jest niezmierzona jak wieczność, przez którą Syzyf wpycha ten cholerny głaz na górę, a potem, sami wiecie co... Wcale nie chodzi też o to, co małżonek insynuował, jakobym uznawała gry za gorszy gatunek rozrywki (pfff, doprawdy). Brak mi też czasu na przeczytanie "Gry o Tron ", by zasiąść spokojnie do pierwszego oglądania serialu, co go już wszyscy widzieli i zrobili o nim milion memów, ale spokojnie! Napoczęłam lekturę, nadgryzłam na tyle, by już poznać główne osoby dramatu i klimat. ZARAZ znajdę czas, żeby dolecieć do końca, przysięgam! Po prostu doczytam tych kilka książeczek, tych tu i tam.
Skoro jednak zeszło na seriale, jakże ja zazdroszczę koleżankom! Kiedy one znajdują czas na oglądanie? Ja odczuwam wieczne manko na koncie zaliczonych tasiemców i miniserii. Moja przegródka zawiera zapiski tak archaiczne, że aż wstyd - Dexter , House , Heroes , Mad Men, Firefly ... Kto dziś pamięta takie historie. BRAK mi znajomości realiów LOST , ledwie się to rozpoczęło, a już? Po wszystkim? Nie widziałam ani jednego odcinka. No dobrze, pół widziałam, ale dzielnie skompletowaliśmy sobie kilka sezonów. Znajdę wolną chwilę, to wszystko nadrobię. Serio, serio. Nie wiem nic o świecie House of Cards , nie znam Dziewczyn , a bardzo bym chciała, bo to podobno w dobrym tonie, można wtedy kochać, albo nienawidzić, a ja nic. Nie wiem co się zdarzyło w Downton Abbey , brak mi poczucia tego mrowienia tu czy tam, że oto rozpoczął się True Detective . Ale spokojnie, widziałam kawałek Sherlocka, w wolnej chwili dooglądam ostatni odcinek.
Brakuje mi czasu na inne rozrywki. Już dawno miałam zapolować na znajomego z samochodem i pojechać kupić antyramy i wreszcie powiesić ilustracje pieczołowicie zbierane i kupowane od różnych rysowników, ale to trzeba wstać, zostawić wszystko, wyjść z domu i pojechać gdzieś tam. Wcześniej trzeba sprawdzić gdzie najtaniej, wiadomo. Wiem, można też przez internet, ale brak mi czasu i chęci, żeby znaleźć miarkę i zmierzyć te ilustracje, na oko to ja wiem, ale na oko to chłop w szpitalu. Brak mi samodyscypliny, by pilnować wszystkich domowników, kiedy sobie tę miarkę biorą, żeby się nią pobawić, wiadomo, lepsza jedna miarka niż sto kloców i dwieście lalek! Wiwat Montessori. Wiadomo zaś, w internecie lepiej znać właściwe wymiary, a nie, przepraszam, to głupie usprawiedliwienie. Po prostu brak mi chęci do robienia jakichkolwiek zakupów przez internet. Jestem z tego znana.
Brak mi czasu, żeby przeczytać raz jeszcze wszystkie te mądre książki, które głupio czytałam na studiach. Brak mi czasu, by przeczytać po raz pierwszy te inne mądre książki, które kupiłam, by się samokształcić po zrobieniu dyplomu. Brak mi czasu by obejrzeć wszystkie filmy, które kazałam mojemu mężowi ponagrywać. Wiecie ile płyt można przesłuchać i ile tekstów przeczytać w czasie jednego filmu? Brak mi czasu na to, by zrealizować wszystkie rzeczy, które chciałabym zrobić.
Teraz żarty na bok, bo wiedzieć musicie, że akurat dystansu do siebie mi nie brak, wiem, że te wszystkie braki czasu, to marność, to nic. To, czego brak mi najbardziej, to wcale nie jest ten taki fajoski zegareczek, co go Hermiona dostała na trzecim roku nauki w Hogwarcie od Dumbledore`a, ten, który pozwalał jej być w dwóch miejscach jednocześnie i robić dwa razy więcej. Nie.
Hermiona i zmieniacz czasu
Najbardziej na świecie brak mi asertywności . Nie umiem powiedzieć "nie ", kiedy dzieje się coś ciekawego. Nie umiem wygospodarować czasu tylko dla siebie. Nie umiem powiedzieć sobie "moje jest tak samo ważne, jak rodzinne oraz jak zawodowe ". Dlatego nieustannie rezygnuję z niezobowiązujących towarzyskich spotkań, przedkładając pracę nad rozrywkę. Nie idę do kina na pokaz prasowy, choć o filmie być może mogłabym coś potem napisać. Nie idę, bo piszę coś innego na tu i teraz.
Często umawiam się z kimś używając słów: "Spotkajmy się w przyszłym tygodniu, powinnam mieć wtedy więcej wolnego czasu ". Nie ufajcie mi, to pułapka! Dzień przed spotkaniem dzwoni telefon, dostaję atrakcyjną ofertę napisania tekstu na już, zaraz, gdzieś, bo pożar w burdelu, powódź w bimbrowni! Słuchaj, przykro mi, musimy przełożyć wszystko. W podtekście oczywiście - bo brak mi było jaj, żeby odmówić na takie zlecenie. Potem będzie mi brakowało opanowania i zabraknie chusteczek, a wszystkim w domu zwiędną uszy, gdy będę rzucać mięsem pytając retorycznie: po jaką cholerę brałam to zlecenie . A mogłam pielić pelargonie na Peloponezie.
Nie dość, że brak mi czasu i brak mi asertywności, to jeszcze brak mi umiaru . Gromadzę miliony rzeczy, na wszelki wypadek. Wojna, zombie apokalipsa albo kryzys totalny - jestem gotowa. Gromadzę czasopisma i inne takie, ale o tym wspominałam - jakby trzeba było muzeum w domu kiedyś otworzyć, dziecku referat pomóc napisać. Gromadziłam kiedyś szmatki, żeby z nich uszyć coś, zebrało się tego tyle, że starczyłoby na spadochron dla alianckich lotników albo na kołderkę dla czołgu. Zaglądam czasem na strony poświęcone tak zwanemu lifehackingowi i myślę sobie, że któregoś dnia znajdę czas i zrobię fajne wieszadełko na ładujący się telefon, zrobię je z opakowania po szamponie, bo czemu nie. A czemu tak? Na wszelki wypadek udaję, że brak mi miejsca na dysku, żeby zapisać dane o tej potrzebie wykonania współczesnego recyklingowego rękodzieła.
Brakiem czasu maskuję też brak umiejętności ocenienia tego, co jest naprawdę ważne . Zwłaszcza jeśli chodzi o skarmianie swojego pokręconego mózgu informacjami. Pisząc ten tekst lwią część czasu poświęciłam na błądzenie po mrocznych zaułkach internetów. Zaczęło się od Syzyfa i jego góry. Zdałam sobie sprawę, że BRAK mi w pamięci jej nazwy. To ważne, przecież ludzie muszą wiedzieć, JA MUSZĘ TO WIEDZIEĆ, TERAZ! Wyruszyłam więc na poszukiwania. Teoretycznie góra jest bezimienna, ale jakże to tak? Ktoś musiał przede mną ruszyć na poszukiwania tej nieznanej nazwy i odnaleźć właściwą formację geologiczną. I co? Znalazłam aż dwa tropy - popularniejsza teza głosi, że syzyfową górą był Akrokorynt. Wygodna to wymówka dla przewodników - blisko rodzinnego miasta ojca Glaukosa i Odyseusza, ma odpowiednią prezencję, wszystko pasuje. Drugi z tropów odesłał do Geranii . Zdobywszy niniejsze informacje poczułam się jak jednoosobowa forpoczta fanpejdża Wiedza bezużyteczna , ale satysfakcja skoczyła o kilka procent. Potem zajrzałam TU i pomyślałam, że jak tylko znajdę więcej czasu, to przeczytam do końca.
Wracając do samego mitu o Syzyfie, zawiesiłam się chwilowo na jego chińskim odpowiedniku Wu Gangu , skazanemu na ścinanie siekierą księżycowego drzewa. Ilekroć Wu Gang kończył swą pracę i odkładał narzędzie, drzewko odrastało. Czym jednak był ów wykwit dendrologicznego królestwa? Wiadomo, trzeba sprawdzić, wreszcie ci cholerni Chińczycy są hipsterami naszego świata - mieli sztuczne ognie zanim to się stało modne w Europie, mieli grodzone osiedle zanim Twój ojciec zarobił pierwszego tysiaka, mieli nawet Twojego ajfona, zanim ty go kupiłeś, trzeba więc sprawdzić te drzewa. Zamiast więc pisać o tym, jak bardzo nie mam czasu dla siebie, idę szukać informacji o tych cholernych chaszczach. W polskiej wersji ktoś użył sformułowania "drzewko cynamonowe". To osmantus. Robią z niego perfumy. Oooo, perfumy, aaaa, fajne liście i kwiatostan, ej, ale ciekawa grafika ilustrująca mit, chwila, muszę teraz rzucić wszystko i iść oglądać obrazy Hiroshige .
Chiński Syzyf, czyli Wu Gang
Wiecie, jak się kończy ten brak umiarkowania w pochłanianiu bezużytecznej wiedzy i zaspokajanie nagłych, a próżnych potrzeb patrzenia na rzeczy ładne? Tym, że po nocach nie śpię, bo jak już napiszę całe internety , to potem siadam i nie śpię, bo piszę gazety lub czasopisma. A potem obiad dzieciom, prace domowe, prace porządkowe, szukanie nowych przekleństw określających konieczność wieszania prania, zdejmowania prania, nastawiania prania i... Zaraz, ale miałam wypisać na co jeszcze nie mam czasu. W wolnej chwili o tym pomyślę.