Dlaczego tyjemy na nartach?

Ferie, narty. Uprawianie sportu powinno odchudzać, ale zdarza się, że efekt jest odmienny i wracamy z wyjazdu nieco ciężsi. Dlaczego?

Górskie powietrze tuczy! rys. Magda Danaj

Nadszedł w końcu ten czas. Czas radości i nart. Pakujemy więc nasze najlepsze oddychające ubranka, nasze najlepsze goretexy, softszele, polary, apres-ski buty miękkie i ciepłe, rękawice, kaski, gogle, kominiarki, najgrubsze na świecie skarpety, które zmieszczą się tylko do butów narciarskich, kremy dermosany i inne tłuste elegancko zatykające pory, jak mamy narty i deski to je też pakujemy i te buty najgorsze na świecie też, bo w końcu jedziemy w góry i hajda. Samochodem sobie jedziemy, samolotem, rozmaicie. Raz w roku zazwyczaj, bo na więcej nie ma hajsu i czasu (tak, wiem, są tacy, którzy cały urlop potrafią na nartach / deskach przebalować, ale szczerze mówiąc nie mam ich wokół siebie aż tak wielu). Raz w sezonie, dwa, to max. Jedziemy więc na te sporty szalone.

I fajnie, i super. Zawsze ci to jakiś sport, a sport zawsze brzmi lepiej niż kanapa. Do tego te tabelki - na nartach zjazdowych można spalić 500 kalorii w godzinę! Na biegowych zresztą podobnie! A jak człowiek przyciśnie to nawet jeszcze więcej. Kto z nas nie czuł czasem, jak palą uda przy zjeżdżaniu z górki, jak następnego dnia bolą poślady, boczki od skrętów? A po biegówkach? Po biegówkach bolą przywodziciele ud, ramiona i plecy (to od tego odpychania się kijkami). Normalnie na tych nartach czuć, jak wszystko pracuje. A skoro pracuje, to znaczy, że działa.

A na nartach / desce wiadomo jak jest. Skoro już się człowiek tak wykosztował, to musi się teraz nachapać, tak, żeby na cały rok starczyło. Wstaje więc rano, ci bardziej napaleni jadą na stok pierwszym skibusem, a wracają ostatnim, 8.30 - 16.00 to piękny czas, naprawdę. A w polskich górach (gdzie aktualnie jestem i gdzie pada deszcz, ha ha ha) to normalnie stoki oświetlone do 22 i można jeździć i 12 godzin, jak ktoś się uprze (tylko nie ma po czym, pech). No więc dlaczego, dlaczego tak podle twierdzę, że na nartach się tyje?

No, bo tak. Jest to, co się nam wydaje i tzw. "real". I w realu wcale nam się nie chce wstać tak rano, bo w końcu mamy urlop i ferie. A skoro urlop, to człowiek chce się wyspać, to jasne. Więc jak wstanie, to pojedzie. W Polsce rzeczywiście jak już śniegu dosypie, to łatwiej pojeździć do późna, bo te nasze krótkie, zatłoczone stoki często są oświetlone, ale za granicą nie ma zmiłuj - ostatnie wjazdy o 16.00, 16 z minutami, żeby pojeździć, trzeba się wcześniej z łóżka zwlec, a jak ktoś lubi poprzycinać po sztruksiku, świeżutko za ratrakiem, to już w ogóle. No dobra, zwlekamy się, jemy te jajka, te kanapki, te parówki, te grzanki, te kiełbasy smażone, byle dużo, byle tłusto i ciepło. No i dobrze, śniadanie przed wysiłkiem to podstawa, tu wszystko zostanie wybaczone.

Jedziemy potem, skibusami, samochodami na stok. Wjeżdżamy kanapami, kolejkami. Zapinamy narty / deski. Zjeżdżamy. Rześko, słońce świeci (Włochy), mgła i śnieg (Austria), nie-wiadomo-co (Francja), deszcz (Polska). Jak ładnie, to i pojeździć się chce, zjeżdżamy więc kolejny raz. I jeszcze jeden. I jeszcze. Jak gorsza pogoda, to trzeba ją wziąć na przeczekanie. Tak więc knajpa. W knajpie piwko. Albo grzaniec. Albo gorąca czekolada. Albo bombardino. A może by tak przekąsić co nieco? W końcu już ze dwie godziny od śniadanka minęły, zgłodniał człowiek. Fryteczki więc. Naleśniczki. Apfel strudel z sosem waniliowym. A co mi tam, goloneczkę walnę teraz, akurat mam przerwę. Kartofelki odsmażane. Szarlotka z lodami. Schaboszczak. Zupa gulaszowa. No dobra, bolognese. I jeszcze jednego grzańca. Poprawiła się pogoda? Coś ty, cały czas sypie i mgła (Austria), deszcz (Polska), wicher (Francja). No wiesz, normalnie nie ma bata, nie ma co jeździć w taką pogodę, to niebezpieczne, poza tym ja nie umiem, marznie to coś na stoku, narta nie trzyma, mgła, spaść można w przepaść, a w deszcz to już w ogóle zapomnij, nawet goretexy przemakają, a poza tym kto to widział po kałużach jeździć, masakra jakaś. Wracamy.

Wracamy skibusem / samochodem na kwaterkę, na kwaterce człowiek musi sobie jakieś pożywienie przygotować po tak aktywnie spędzonym poranku / popołudniu. Gotuje więc kluski, wyciąga kabanosy, odwekowuje weki z domu (jak zagranicą), sosy sporządza. Do tego piwo / wino / wódka / grzaniec, co tam kto lubi, wiadomo, człowiek musi się wyluzować. Jak mieszka w ładnym miejscu to może wieczorem pójdzie się przejść, jak mieszka "in the middle od nowhere", to nie wyjdzie, no ale co, w końcu ferie, więc można raz na jakiś czas odpocząć na luzaku.

Następny dzień i powtórka - śniadanie, tłusto i dużo, ale śniadanie usprawiedliwiasz, skibusem / autem na stok, jeden zjazd, drugi, nogi palą, odpocząć trzeba. Czekolada, piwko, bombardino, golonka, gulaszowa, frytki, kanapki z domu, jak słońce to na leżaczki, jak chmurno i mgliście, to do knajpy, a potem tak się błogo robi, w końcu to wakacje, do domu, kolacyjka, karteczki przy piweczku, następnego dnia rano śniadanko... I tak pięć dni, sześć dni, siedem. Milion kalorii dziennie, usprawiedliwionych, a jakże, dwoma, trzema, zjazdami. I tak się to życie plecie, ten sport, wiadomo, męczy, kalorycznie potem nadrabiać trzeba...

Zobacz wideo
Więcej o: