Wirtualna demencja czy duch rozwoju?
Jeszcze kilka lat temu byłam na bieżąco. Młoda duchem, ciałem i klawiaturą. Umiałam włączyć komputer, zainstalować grę, obejrzeć film na DVD, używać przeglądarki internetowej i wyszukiwarek, czy nawet założyć i prowadzić blog. Czułam się panią własnego elektronicznego świata, mieszczącego się w kupionym na raty laptopie. Srebrzysto-czarny sprzęt był namacalnym dowodem mojego przystosowania do życia w czasie teraźniejszym. Oldskulowe, czerwone, własnoręcznie pomalowane biurko (kupione przeze mnie na allegro, w czasach gdy allegro było narzędziem do pozbycia się używek, a nie wirtualną galerią handlową z chińszczyzną), na którym stał komputer, stanowiło zaś symbol przywiązania do przeszłości. Wszystko grało, pasowało, a stare w mojej głowie i na zewnątrz komponowało się z nowym i pracowało wspólnie jak dobrze naoliwiona maszyna.
Film liczył się jako obejrzany dopiero wtedy, gdy fakt obejrzenia zaistniał na Fejsbuniu.
Jednak potem pojawiły się te wszystkie mobilne urządzenia quasi-komputerowe, fejsbuki, smartfony i oprogramowanie, które najwyraźniej jakimś niewidzialnym kablem łączy się z naszym mózgiem. Początkowo boczyłam się na te wszystkie nowinki i śmiało podążałam najprostszą ścieżką przez ten coraz bardziej gęsty las, ignorując zmieniające się otoczenie. Pozostałam przy swoim starym dobrym blogu bez multimediów, lajków i zdjęć własnej stopy.
Jednak po pewnym czasie odkryłam, że wokół mnie zrobiło się jakoś pusto i samotnie. Życie przeniosło się gdzieś indziej. Większość znajomych świetnie bawiła się już na Fejsbuniu, dzieląc się linkami do śmiesznostek na Kwejku i Demotywatorach. Film liczył się jako obejrzany dopiero wtedy, gdy fakt obejrzenia zaistniał na tablicy. Przeczytana książka, o której nie dowiedzieli się liczni znajomi, dematerializowała się na półce, nie pozostając choćby na dziesięć minut w niczyjej świadomości. Czyli tak jakby jej nie było w ogóle i cała radość z przeczytania idzie w cholerę.
Zaczął się we mnie czaić i rosnąć żal, że to wszystko się gdzieś dzieje, a mnie tam nie ma.
Tablica. Magiczne słowo. To chyba ono sprawiło, że mój umysł wydzielił pierwsze krople irytacji i smutku. Ja nie mam tablicy! Moja potrzeba dzielenia się własną wątrobą, żołądkiem, depresją i hipochondrią, do niedawna zaspokajania w stu procentach przez blog i rozmowy w świecie rzeczywistym, rozlała się teraz plamą goryczy po całym organizmie.
No i jeszcze Nasza Klasa. Ponieważ udało mi się skutecznie oprzeć pokusie wzięcia udziału w tej zabawie, ominął mnie szał spotkań z przeszłością, wspomnieniami w kolorze brzydkiego beżu szkolnych ścian, pierwszą, drugą i czwartą sympatią, czwartą be, Tomkiem K... Być może ominął mnie też rozwód i romans z byle kim, kto kiedyś mnie kochał skrycie, ale nie powiedział, bo straszne pryszcze zasłoniły mu usta.
Na szczęście o NK już prawie nikt nie pamięta, więc nie muszę żałować, że jej nie znałam. Jednak zaczął się we mnie czaić i rosnąć żal, że to wszystko się gdzieś dzieje, a mnie tam nie ma. Poczułam się jak ci, którzy nie chodzą na imprezy. No ale przecież mnie zapraszają! Więc co?
Nie rozumiem. Czuję się znowu jak na lekcji matmy w liceum, gdzie matematyczka nabija się ze mnie, że zbyt wolno myślę.
W końcu poddałam się. Facebook. Wchodzę. Ze zdumienia unoszę brwi. Skąd bóg Fejs-bóg wie, że znam tych ludzi? Twarze i nazwiska przyjaciół, znajomych, prawie-znajomych, byłych kolegów, kolegów z pracy oraz znajomych znajomych, dawno nie widziane, materializują się w moim komputerze. Jestem znowu z nimi, choć niektórych nie lubię. Ale zawsze mogę kliknąć, że lubię i sprawa załatwiona. Takie to proste.
A potem pierwsze schody i to bez windy. Płynę na fali radości z życia społecznego do czasu, gdy instaluję sobie jakąś aplikację sugerowaną przez jednego ze znajomych (a to zdrajca, jak się potem okazuje). Nagle kilka osób, w jednym czasie, nie wprost, ale jednoznacznie, plują na mnie i szydzą, że ta aplikacja to wieś, badziew i kiła. I w ogóle won. Na moje próby obrony i pytania, o co chodzi, mówią, że to niby żarcik taki, że się śmieją ze mnie, nie bierz tego do siebie, bo to ta aplikacja jest głupia, a nie ja. Zabawne, co nie? Nie rozumiem. Wtedy po raz pierwszy czuję się znowu jak na lekcji matmy w liceum, gdzie matematyczka nabija się ze mnie, że zbyt wolno myślę.
Coraz bardziej denerwują powiadomienia na skrzynkę, że znajomy znajomego znajomego, którego nie znam, wrzucił na swój profil zdjęcie z wakacji w Egipcie lub filmik z kotem, który skacze na żyrandol. Mój ociężały umysł musi błądzić w niebieskim fejsbuniowym cielsku, w poszukiwaniu opcji wyłączenia powiadomień. Nie potrafię tego znaleźć. Nie rozumiem, jak to działa, nie ogarniam wszystkich - dla mnie kompletnie nieintuicyjnie rozmieszczonych - funkcji. Potem coś się zmienia w całym tym matriksie i spędzam dobre dziesięć minut, usiłując dodać kogoś do znajomych, ale nagle nie wiem jak, chociaż kiedyś chyba wiedziałam. A może nie wiedziałam. Ci wszyscy ludzie chyba sami się dodali, większość niezaproszona. Może to tak było?
Przez jakiś czas utrzymuję stan dobrze pielęgnowanej niechęci do świata wirtualnego.
Ostatnią operacją, której dokonuję, jest skasowanie profilu. By dokonać twarzowego samobójstwa, posługuję się instrukcją spoza portalu, nie do końca wierząc, że wszechmocny F. zechce mnie wypuścić. Udaje się. Chyba. Na pewno i tak nadal wiedzą, jaki mam rozmiar buta i kod DNA.
Przez jakiś czas utrzymuję stan dobrze pielęgnowanej niechęci do świata wirtualnego. Niestety, w końcu pada mi stary, wysłużony telefon komórkowy. Chcę kupić nowy, choć identyczny jak stary, znany i dobry telefon, który będzie udawał, że jest tym, który zdechł.
Jednak zanim zdążę zamówić ekwiwalent poprzedniego sprzętu, od partnera dostaję smartfona. Jestem zbita z tropu i nie wiem, czy wiać, czy zwinąć się w kłębek. Ostrożnie biorę w dłonie czarne zwierzątko i obwąchuję nieufnie. Pachnie ładnie, jest taki cieniutki i ma śliczny, duży ekran z bajecznymi tapetami. Robię zdjęcie córki. Wow! Wychodzi wspaniałe, w dodatku od razu mam możliwość edycji, filtracji, ciekawych efektów i zrobienia z małej dziewczynki modelki w sam raz na Instagrama.
Czuję się jak własna babcia, gdy pierwszy raz zobaczyła telewizor i małych ludzi w nim zamkniętych.
Trochę chyba lubię Instagram, choć na razie nie odważyłam się iść z nim na randkę. Jednak instynkt ekshibicjonistki zwycięża. Wchodzę tam z laptopa i prawie spadam z krzesła, gdy widzę, że aplikacja ładuje się na smartfonie, mimo że urządzenia nie są podłączone! Skąd Instagram w komputerze wie, że ten smartfon jest mój? Jak one się zwąchały? No tak, wcześniej były połączone kablem, zrzucałam zdjęcia... Mózg mi się spocił. To wszystko jakaś magia i cuda. Czuję się jak własna babcia, gdy pierwszy raz zobaczyła telewizor i małych ludzi w nim zamkniętych.
Dobrze wiem, że to do czasu, w końcu smartfon wkurzy mnie tak samo jak F. i pewnie rzucę nim o ścianę, jak troglodyta, który nie umiał czytać, więc książkę w końcu zjadł, rycząc z wściekłości. No, ale dobra, to kiedyś, później, na razie się cieszę nową zabawką i tym, że znowu może przez chwilę będę po nowszej stronie mocy.
No a teraz meritum (w końcu). Patrzę na swoje dzieci i już nie wiem, jak je wychować.
Czy mam prawo uczynić z moich dzieci największe fajtłapy e-świata na mój obraz i podobieństwo?
Z jednej strony mojej głowy jest lęk przed zidioceniem, zwirtualizowaniem się młodych, pozbawieniem ich wrażliwości na świat prawdziwy, który kocham i zależy mi, by one też. Nie chcę, by siedziały na Fejsbuniu cały dzień. Nie chcę, by brzydziły się kurzem biblioteki. W dodatku czytałam niedawno książkę o tak zwanej wirtualnej demencji. Mam teraz wyrzuty sumienia za każdym razem, gdy moja córka ogląda bajkę na kompie, gdy ja chcę w spokoju nakarmić i uśpić syna-cycoholika, nieświadomego jeszcze istnienia dwóch światów. Boli mnie każda minuta, spędzona przez nią przed ekranem, jakby była to minuta stracona, przegapiona, ponieważ powinna spędzić ją rozwijając się, kreując, biegając, bawiąc się patykami i błotem, a nie gapiąc się z otwartą buzią, bezpłodnie i bezsensownie w migające obrazki.
Czy jednak mam prawo ciągle odcinać ich małe, rosnące dopiero kabelki od wciągających czarnych dziur gniazdek USB i uczynić z nich największe fajtłapy e-świata na mój obraz i podobieństwo? Podobno niektóre pięciolatki już potrafią programować. Co jeśli moje dzieci przegrają z nimi wyścig do jądra sukcesu? I jeszcze potem będą miały pretensje do mnie, że to wszystko moja wina.
I w końcu do mojego mechanicznego, nieelektronicznego mózgu, napływa genialna, choć spóźniona myśl. Przecież one i tak zrobią co chcą, prędzej czy później. Przynajmniej taką mam nadzieję. A ja mogę im tylko pokazać, że istnieją dwa światy, a nie tylko jeden.
Anka Brzeska
-
Cleo bez makijażu i doczepianych włosów. Jak wygląda? Fani: Zdecydowanie ładniejsza
-
Zasadź w ogrodzie, a zrobi wrażenie. Teraz jest najlepszy termin
-
Idą po Koronę Wodospadów! Zespół z Polski chce zdobyć dziesięć najwyższych wodospadów na świecieMATERIAŁ PROMOCYJNY
-
"Dawid Podsiadło powiedział, że stanie w kolejce po mój autograf". O pani Monice mówi cała Warszawa
-
Steczkowska opublikowała synów z partnerkami. Wideo podzieliło fanów
- Biała ażurowa bluzka to HIT na lato. Reserved wyprzedaje taką za mniej niż 60 zł. Podobne w HM i Greenpoint
- Jak szybko wysuszyć włosy? Skrócisz czas schnięcia do minimum
- Zmysłowa Opczowska wdzięczy się przed aparatem. Internauci oszaleli z wrażenia. "Z nieba zstąpił anioł"
- Katarzyna Zielińska w najmodniejszej torebce na lato. CCC wyprzedaje podobną. Piękne modele ma też Mohito i Orsay
- Rośliny idealne dla leniwych i zapominalskich. Jak pielęgnować kaktusy?