FOCH! i OCH! - skrzydełko czy nóżka?

Kaczkę podsunęła mi Aleksandra. Bynajmniej nie w odpowiedzi na moje: "Siostro, basen!". Bo to nie basen, to ocean cały złożony ze słów w wielu językach. Utonęłam więc w nim natychmiast, parskając śmiechem obficie. I tak, pokochałam kaczkę jak siostrę. Szl-OCH!

Autorka bloga La terra del pudding , dla niepoznaki nazywająca się kaczką (właśnie tak - małą literą), musi być tym ślicznym dzieckiem, który kiedyś byłam, nim porwała mnie Cyganka. Tudzież moją zaginioną bliźniaczką, która w przeciwieństwie do mnie nie spędziła życia w lochu, zakuta w żelazną maskę. Słowem: kaczka jest zupełnie jak ja, tylko dużo, dużo lepsza. Jest mądra, zabawna, świetnie pisze, prowadzi interesujące życie i badania nad pewnym szczepem bakterii (naukowczyni prawdziwa!), zmienia miejsca zamieszkania (od Skandynawii, przez Wielką Brytanię po Badenię-Wirtembergię). Jest matką dwóch córek (Dyni i Biskwita) oraz żoną jednego niemieckiego męża, dla niepoznaki zwanego Norweskim. Wszystko, absolutnie wszystko, co kaczka pisze napawa mnie zachwytem.

la-terra-del-pudding.blogspot.com

A pisze o rzeczach różnych - choć z konieczności wiele miejsca poświęca okołomacierzyńskim perypetiom związanym z hodowaniem nowych ludzi (procesowi temu oraz towarzyszącym mu okolicznościom przygląda się chłodnym, analitycznym okiem, godnym naukowca). Poniższy fragmencik o grającej śwince Peppie dowodzi jednak, że nie obce są jej porywy wyobraźni. Nie mówiąc o literackim talencie:

Tekstylna Peppa ma piętnaście centymetrów wzrostu i elektryczne wnętrzności. Wnętrzności w kształcie serca emitują luksy tęczowego dyskotekowego światła (triumfalny powrót lat osiemdziesiątych, Papa Dance, Modern Talking, bal w szkolnej świetlicy). Peppa, na życzenie, masakruje dziecięcą kołysankę 'Twinkle, twinkle little star' w tempie bardzo lamentamente (zapewne by przedłużyć torturę), a każdy występ kończy dziarskim: CHRUM CHRUM. Nie możemy się zgodzić z Norweskim. Dla niego to Iron Man przebrany za wieprza. Dla mnie, wokalne występy trzody chlewnej, przeciskające się pod drzwiami dziecięcej sypialni razem ze światłem emitowanym z trzewi, są po zmroku na ciemnych i skrzypiących schodach jak standardowa ustawka z horroru. (Bohaterka, zwykle w nocnej koszuli, uzbrojona jedynie w scyzoryk lub widelec, sunie, wbrew instynktowi samozachowawczemu, ciemnym korytarzem w kierunku zamkniętych drzwi, spod których skutkiem budowlanej niedoróbki, oprócz przeciągu, emanuje nadnaturalna jasność. W tle klezmeruje Krzysztof Komeda jedną ręką przewijając dziecko. Konkretnie, dziecko Rosemary.)

Nie jestem fanką blogów dzieciowo-matczynych. Właściwie oprócz sympatii do całej akcji  Macierzyństwa bez lukru (hellou pani wybitnie spostrzegawcza - kaczka jest obecna w tej antologii od początku...) oraz w miarę systematycznego podczytywania  Matki Sanepid oraz A kocica papierosa to nie mam jakoś specjalnie wiele umiłowanych mamo-blogów. Zresztą rzecz w tym, że mądre osoby piszą mądrze na każdy temat, więc o swych rodzicielskich doświadczeniach też. Ale kaczka ma w zanadrzu dykteryjki na różne tematy. Ujęła mnie na przykład historia zdjęć lakonicznych:

Hauptcioteczka z Hauptwujaszkiem, jak przystało na Teutończyków w wieku emerytalnym, sporo podróżują. Reisefieber Aldi oraz Lidl otworzyły im drzwi na świat. I ja bym sobie winszowała dostępu do tych wrót, bo kuszą one nie tylko sanatorium w Międzyzdrojach, ale i choćby trzytygodniową, morską wyprawą na Grenlandię. (Trzytygodniowa, rodzinna wyprawa na Grenlandię pozostaje w sferze li i jedynie marzeń. Norweski niewyjściowo zielenieje przy pierwszej fali, a Dynia odkąd przemówiła, jeszcze nie zamilkła, wobec czego, z obawy przed zwiększonym współczynnikiem samobójstw, dla dobra społeczeństwa, nie nadaje się do przetrzymywania przez miesiąc w zamkniętych pomieszczeniach z ograniczonymi dekoracjami i tą samą publicznością.) Za to Hauptcioteczka z Hauptwujaszkiem ochoczo korzystają. Tak nam się przynajmniej wydaje, gdyż jest problem z materiałem dowodowym. W Izraelu Hauptcioteczka wykonała trzy zdjęcia. Jedno wnętrza autokaru, drugie na tle niezidentyfikowanego krużganka, trzecie - sandałów, które kupiła od obnośnego sprzedawcy obuwia. Zdjęcia z Amsterdamu przedstawiają hotelową łazienkę i dworzec kolejowy w Hamburgu. Na przezroczach z Wiednia poznajemy rodzinę Państwa Klopke (Sehr nette Leute!) w czterdziestu sześciu odsłonach - siedzieli przy sąsiednim stoliku w jadalni. Fotoplastikon z Turcji (zwiedzanie Stambułu) uwiecznił kelnera roznoszącego drinki i zawartość bufetu all inklusiv.

Opowiastka ma wyborną pointę, a ja już czuję, że kocham Hauptcioteczkę jako bohaterkę literacką pierwszej klasy. W ogóle kaczka ma talent do oddawania niuansów i jednoczesnego kreślenia tła.  Opis perypetii związanych z wynajmem lokum w nowym miejscu zamieszkania odsłania jej zmysł obserwacji oraz satyryczne zacięcie (doznałam skojarzenia z humoreskami Efraima Kishona, u niego tez z pozoru wszystko jest takie normalne i codzienne, i dopiero pod spodem czai się chaos, absurd i breweria):

Pierwszy dom był z widokiem na zatokę i stał na szczycie szklanej góry. Z tej przyczyny porzuciliśmy samochód wpół drogi i przeklinając szpetnie podjęliśmy wspinaczkę. Szklana góra, sam czubek, dwadzieścia wykutych w skale schodów by dostać się do budynku, apartament na pierwszym piętrze, a gdyby tego było mało (oprócz chorągiewki 'Tu byłem Hillary i Tenzing') właściciel prztyknął w nim sobie schody. W dół. Takie w formie stopni przykręconych do metalowej rury. Oczami duszy widziałam Dynię zjeżdzającą po rurze oraz siebie wbijającą się zimą pod tę górę z siatami z Aldiego. Cały ten kompleks architektoniczny projektował zapewne jakiś lokalny Frank Lloyd lub wysoce wyspecjalizowany kret, bo wszystkie okna były na poziomie gruntu, a wyeksponowane mniej więcej od prekambru warstwy geologiczne ogródka łączyła sieć skomplikowanych mostów i tuneli (Gaudi? Partyzanci z Wietnamu?). Karą za naszą próżność, by zamieszkać w tej lepszej dzielnicy, była oprócz popękanych od wysiłku żył i płuc rozdętych od rozrzedzonego powietrza, konieczność wysłuchania historii każdej klamki, szuflady i zawiasów w drzwiach. Herr Herrmann okazał się wyjątkowym detalistą. Drugie mieszkanie miało dwieście (!) metrów kwadratowych i wyłożone było marmurem, złotem oraz kadzidłem. Wanna na złotych nóżkach na środku łazienki, aniołki ze stiuku, kominek i ogólnie 'pan wzywał, milordzie?'. Nie wiem, czy na histerycznie niską cenę wynajmu miało wpływ siedem polskich nazwisk na skrzynce pocztowej w sąsiednim apartamencie lub może lord tam zabił lordozę i w tym zamku po prostu straszyło?

Myślę, że dałam już dość smacznych cytatów, choć zasadniczo mam ochotę cały blog kaczki potraktować ctrl+C i ctrl+V, bo absolutnie każdy wpis wydaje mi się wart zachwytu i podzielenia się nim z resztą złaknionej piękna, dobra i prawdy ludzkości. Niespiesznie przebijam się przez archiwa (sięgające 2009 roku), dawkując sobie tę przyjemność, choć liczę, że świeżo narodzona Biskwit nie wyssie z matki wszystkich sił i nowe noteczki będą pojawiać się regularnie. Bo jestem już trochę uzależniona. Od lapidarnego stylu, bezlitosnej ostrości widzenia, językowego wolapiku, szalonej galopady skojarzeń. Bo już pokochałam wszystkich bohaterów tej opowieści: niesforną Dynię, ulewającą serwatkę Biskwit i nieco zagadkowego Norweskiego. A najbardziej kaczkę. Całą w buraczkach, rzecz jasna.

Dziękuję, Aleksandro. Celny strzał - w samo serce.

Więcej o: