Uciec od turystów w Rzymie: mission impossible?

Odciski na stopach, pot na twarzy, niepokój w sercu. Idąc w pielgrzymce turystów z Placu Świętego Piotra na Campo de' Fiori, zrozumiałam, że Wieczne Miasto będzie stało jeszcze długo po tym, jak ci nieszczęśliwcy wrócą do Mumbaju, Tokio i Warszawy. Po co więc męczyć się z niemieckimi emerytami w Kubotach, Japończykami, którzy Watykan widzieli tylko przez obiektyw aparatu i nastoletnimi Amerykankami, które w kościołach robią selfiki z hostiami, krzyżami, pietami? Lepiej odkryć Rzym (i każde inne wielkie miasto) na własną rękę.

Moi przyjaciele mają dobry patent na południe (Europy i dalsze). Śpią w dzień, żyją w nocy. Prawdziwi wyczynowcy jeżdżą rowerami po górach, z plecakiem przemierzają Indie albo spędzają urlop nad morzem, ale zamiast leżeć na plaży, pływają na wszelkiej maści deskach. Od razu uprzedzam, że adrenaliny, ekstremalnych doznań i męczenia się w imię idei - nie uznaję. Na wakacjach martwię się tylko o to, żeby równo się opalić, nie zalać Kindle'a drinkiem i wystarczająco wyspać.

Trastevere, czyli Zatybrze budzi się dopiero po zmroku. (fot. Anna Konieczyńska)Trastevere, czyli Zatybrze budzi się dopiero po zmroku. (fot. Anna Konieczyńska) Trastevere, czyli Zatybrze budzi się dopiero po zmroku. (fot. Anna Konieczyńska) Trastevere, czyli Zatybrze budzi się dopiero po zmroku (fot. Anna Konieczyńska)

Co innego weekendowe wypady do miast. Do niedawna podchodziłam do nich mocno ambicjonalnie. Zwiedzałam z GPS-em w ręku, wyznaczając sobie godziny postojów i posiłków. Musiałam "zaliczyć" każdy punkt z "top 10 miejsc, które musisz zobaczyć". Czułam się winna, jeśli po powrocie ktoś zagiął mnie z podstawowej wiedzy na temat Barcelony/Paryża/Londynu. Na szczęście starzeję się w zastraszającym tempie, więc ostatnie wyjazdy na szóstkę nie zasługują. Moja trasa przebiegała raczej od jednego zimnego piwka do jeszcze zimniejszych lodów albo od wygodnego hotelowego łóżka do supermiękkiego fotela w kawiarni.

Najlepsze lody w Rzymie zjecie w Gelateria Romana. (fot. Anna Konieczyńska)Najlepsze lody w Rzymie zjecie w Gelateria Romana. (fot. Anna Konieczyńska) Najlepsze lody w Rzymie zjecie w Gelateria Romana. (fot. Anna Konieczyńska) Najlepsze lody w Rzymie zjecie w Gelateria Romana (fot. Anna Konieczyńska)

Ale dopiero czerwcowy wypad do Rzymu ugruntował moje nowoodkryte przekonania. Było 35 stopni Celsjusza (no tak, mogłam się tego spodziewać), komunikacja miejska prawie nie działała (oprócz jednego dnia, kiedy nie działała w ogóle, bo ogłoszono strajk), turyści skrzętnie wypełnili każdy fragment Koloseum, bazyliki Świętego Piotra i Villi Borghese. Rzymianie się schowali. W klimatyzowanych biurach, za drewnianymi okiennicami w trakcie sjesty albo w nadmorskiej Ostii. Poddali swoje miasto hordzie dzikich. W końcu nie pierwszy raz.

Chwila odpoczynku w cieniu pod Pantheonem. (fot. Anna Konieczyńska)Chwila odpoczynku w cieniu pod Pantheonem. (fot. Anna Konieczyńska) Chwila odpoczynku w cieniu pod Pantheonem. (fot. Anna Konieczyńska) Chwila odpoczynku w cieniu pod Pantheonem (fot. Anna Konieczyńska)

Ja do Koloseum, bazyliki Świętego Piotra i Villi Borghese nie weszłam. Wiem, mięczak ze mnie, ale jakoś nie uśmiechało mi się oblewać mdlejącego tłumu zimną wodą, podtrzymywać flagi, którymi przewodnicy przywołują swoją trzódkę do porządku, ani robić zdjęcia dwunastolatkom w mikroszortach, które chyba nie odróżniały Rzymu od innej Florencji. Przyznaję, byłam załamana. Właściwie chciałam od razu wsiadać w samolot powrotny, bo już nawet Warszawa lepsza. Patrząc na miny moich towarzyszy broni, wiedziałam, że czują to samo. Najchętniej prosto z rzymskiego bruku przenieśliby się do swoich domków z ogródkiem pod Monachium albo innych bardziej sielskich miejsc. Chyba po raz pierwszy zauważyłam, że ci inni turyści są tak samo nieszczęśliwi jak ja. Ledwo powłóczą nogami, ślepym wzrokiem obserwują ślady świetności (czasem zwyczajną kamieni kupę), nerwowo popijają wodę i zagryzają pizzą. Bo zwiedzanie ot tak po prostu nie jest fajne. Wymaga świetnego przewodnika. Albo specjalistycznej wiedzy. Albo perfekcyjnego przygotowania. Wrzuceni bez uprzedniego kursu przetrwania w nowy kraj, nową kulturę, nowych ludzi, nie jesteśmy w stanie zrozumieć architektury, kuchni, obyczajów. Nawet jeśli w "podobnych" miejscach byliśmy milion razy. Nawet jeśli pochodzimy z "podobnego" miejsca. Nawet jeśli znamy język. Receptą jest więc zasada: "When in Rome, do as the Roman's do" ("Gdy jesteście w Rzymie, postępujcie jak rzymianie"). Póki nie znamy ścieżek lokalsów, a poruszamy się po mieście w niemym tłumie obcych, nie naruszymy jego tkanki. To dlatego mądrzy rzymianie zaczynają życie dopiero po zmroku. Oficjalny powód to ucieczka przed upałem. Ale każdy wie, że tak naprawdę nie znoszą turystów, których wyprosić nie mogą, bo wiadomo, liry (teraz już euro) lecą. Znaną prawdą jest to, że wkupić się w ich łaski możemy dopiero, gdy zaczniemy respektować ich rytm dnia.

Sjesta to czas święty. (fot. Anna Konieczyńska)Sjesta to czas święty. (fot. Anna Konieczyńska) Sjesta to czas święty. (fot. Anna Konieczyńska) Sjesta to czas święty (fot. Anna Konieczyńska)

Rano wypijemy kilka espresso, stojąc przy kontuarze baru. Za 1,50 euro, bo więcej to zdzierstwo. Potem trzeba spokojnie dać słońcu szansę popastwić się nad turystami, a samemu w zaciszu domowym, parku albo kawiarnianym ogródku poczekać aż lekko się ochłodzi. Sjesta trwa właściwie do późnego popołudnia. O 17 Rzym leniwie się budzi, by nie zasnąć do drugiej, trzeciej, czwartej. Ale szanujący się rzymianin nie zapuści się nigdy w okolice fontanny di Trevi. Chyba że ma tam biuro, wtedy przemyka się bocznymi uliczkami, krzycząc do telefonu, że "znowu ci przeklęci turyści". I szybko jedzie (raczej na Vespie niż autobusem) do dzielnic Trastevere, San Lorenzo i Monti. Tam gdzie pije się wino, pali marihuanę i gra na bębnach pod trzystuletnim kościołem. Tam, gdzie pizza kosztuje dwa euro, a nie dziesięć. Tam, gdzie słychać tylko plątaninę włoskich słów. Rzym, jak każde wielkie miasto, ma co najmniej dwa oblicza. Turystyczną fasadę pokazuje wszystkim, wnętrze tylko tym, którzy są gotowi się w nie wtopić.

Do Watykanu przyjeżdżają wszyscy. I ich znajomi. (fot. Anna Konieczyńska)Do Watykanu przyjeżdżają wszyscy. I ich znajomi. (fot. Anna Konieczyńska) Do Watykanu przyjeżdżają wszyscy. I ich znajomi. (fot. Anna Konieczyńska) Do Watykanu przyjeżdżają wszyscy. I ich znajomi też (fot. Anna Konieczyńska)

Recept na zboczenie z utartego szlaku jest wiele. Ale chyba najtrudniej zapomnieć o "zaliczaniu", a zacząć żyć. Ryzykujemy to, że grób Ojca Świętego zobaczymy tylko na zdjęciu. Ale żadne Instagramy, Snapchaty i Vimeo nie pozwolą nam zasmakować wina z rodzinnej winnicy, nie przekażą nam zapachu bruku po deszczu ani cudownego rauszu osobistych zachwytów. Od dzisiaj będę wierna zasadzie: jeśli byłam w miejscu, o którym nie napisano w przewodniku, to znaczy, że stałam się prawdziwą turystką. Do podróżniczki mi jeszcze daleko, bo nie płynęłam łodzią przez puszczę amazońską jak Beata Pawlikowska ani maluchem przez Afrykę jak Arkady Fiedler. Ale nie trzeba być pionierem, żeby zostać odkrywcą.

Więcej o: