Jak przychodzi miłość? Czasem pakuje się do ciebie frontowymi drzwiami - otwiera je z hukiem, bez pukania i pytania o zgodę. Nie interesuje jej, czy jesteś na nią gotowy, czy masz dla niej miejsce w swoim życiu. Staje przed tobą, patrzy ci wyzywająco w oczy, wyciąga po ciebie rękę i już wiesz, że przepadłeś, że wtargnęła w twoje życie. Serce ci wali, w głowie kłębią się myśli, a ciało płonie... Chcesz uciekać ogarnięty nagłym przerażeniem: "co się ze mną dzieje?", ale... nie możesz. Stoisz jak wryty, bo tak naprawdę każdą komórką ciała pragniesz zostać, chcesz pozwolić, by ona cię dosięgła, otuliła, porwała i uniosła... I niech się dzieje, co chce. Takie gwałtowne uczucie, zwane przez zakochanych miłością od pierwszego wejrzenia, a przez psychologów piorunem sycylijskim, nie spotyka każdego. Ci, którzy go nie doświadczyli, mówią o nim z niedowierzaniem i lekką pogardą, a może... z zazdrością? Jednak ci, którym choć raz w życiu przydarzył się taki poryw uczuć i namiętności, wiedzą, że to nie żaden mit. Że można spojrzeć na kogoś, pobyć z nim przez chwilę, usłyszeć jego głos, zobaczyć, jak się uśmiecha, jak odgarnia ręką włosy, posłuchać, co mówi i... wpaść po uszy. Można też wpaść w kłopoty, bo o jasnym myśleniu, realnej ocenie ryzyka, kalkulowaniu zysków i strat przy takiej lawinie emocji i dawce pożądania po prostu nie ma mowy. Nawet gdybyś próbował oprzeć się tej fali, nie dasz rady. Musisz płynąć razem z nią.
Czasem miłość wybiera łagodniejsze formy wejścia w nasze życie. Kręci się wokół, zagląda dyskretnie do okien, zanim zdecyduje się zapukać do drzwi. Daje nam czas na oswojenie się z myślą, że jest już tuż - tuż... Na przyjrzenie się osobie, którą przed nami stawia, docenienie jej zalet, na otwarcie serca. A kiedy wreszcie zostanie przyjęta, rozkręca się, przybiera na sile i prędkości niczym tocząca się kula śnieżna lub tramwaj... zwany pożądaniem. I pędzi ku miłosnemu zatraceniu.
Bywa jednak i tak, że miłość najpierw usypia naszą czujność, pokazując osobę, która wcale nam się nie podoba - ba, budzi niechęć, a nawet wrogość. Gdy znajomość się rozwija, ta antypatia nie wiadomo kiedy staje się wyzwaniem, próbą sił i jakoś niechcący przeradza się w zupełnie inny rodzaj zainteresowania... Zanim się zorientujemy, jesteśmy zakochani do szaleństwa w swym niedawnym wrogu. Jedno jest pewne, gdy miłość postanawia do nas przyjść - jakąkolwiek drogą - nie uciekniemy przed nią... musimy ją przyjąć.
Do zwierzeń na temat tego, jak narodziła się ich miłość, udało nam się namówić kilka sławnych par. Posłuchajcie, jak szaleli z miłości, jak drżeli z niepokoju...
Ewa Bem: Kilka dni temu obchodziliśmy 25-lecie naszego związku. Pięknego, trwałego, wyśnionego związku. Poznaliśmy się z mężem na festiwalu Jazz Jamboree. W pewnym momencie po prostu wpadliśmy na siebie. I wtedy właśnie nastąpiło nasze wielkie miłosne bum. Musiała zadrżeć ziemia, bo jemu wszystko wypadło z rąk - upuścił teczki, papiery i dokumenty, które niósł, a ja stałam, jakby mnie piorun wbił w ziemię. I tak patrzyliśmy na siebie, oszołomieni, nie mogąc wydobyć jednego słowa. Widziałam takie romantyczne sceny w filmach, ale nigdy nie sądziłam, że mogą przydarzać się w prawdziwym życiu. Jeszcze tego samego wieczoru spotkaliśmy się, by spokojnie porozmawiać. Gdy słuchałam Ryszarda, czułam, jak z każdą chwilą coraz bardziej tonę w jego słowach. Po prostu mnie zaczarował.
Jacek Cygan: Nasza historia, nasze poznanie, w ogóle całe nasze zakochanie miało podłoże i tło teatralne. Pamiętam, jak występowałem jako student w Teatrze Słowackiego w Krakowie. To było podczas XIII Festiwalu Studenckiego, a ja grałem w przedstawieniu "Nasza Basia kochana". W pewnym momencie do garderoby wpadła blondynka z promiennym wzrokiem. Patrzy na mnie i pyta: "A gdzie nasza Basia kochana?" Odpowiedziałem: "Jestem". A ona: "A gdzie reszta?" Ja na to: "Artyści idą powoli". Dziewczyna uśmiechnęła się i zamknęła za sobą drzwi, ale już wtedy poczułem, że to jej pytanie, a szczególnie ostatni jego człon "kochana", sprawił, że coś w nas drgnęło. Po tej rozmowie ta cudowna blondynka, Ewa, przychodziła do nas coraz
częściej... Uczucie dojrzewało stopniowo, jednak zatliło się w sercach właśnie wtedy.
Weronika Pazura: To uczucie było niczym błyskawica. Przyszło nagle i niespodziewanie. Całe życie czekałam na tego jedynego i pewnego dnia on po prostu wyrósł spod ziemi. Spotkałam się z Czarkiem i po trzech godzinach rozmowy z nim zakochałam się po uszy. Nie potrafiłam tego opanować w żaden sposób. Totalnie zwariowałam na jego punkcie, czułam, że trawi mnie wewnętrzny ogień. Przyznam, że u męża trwało to troszkę dłużej, ale wkrótce też zaczął żywić do mnie gorące uczucie. Jesteśmy już ze sobą 12 lat, a ja pamiętam to tak, jakby wydarzyło się wczoraj.
Ewa Krawczyk: To nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Ani u mnie, ani u Krzysztofa. Poznaliśmy się w Stanach Zjednoczonych. Krzysztof od razu zaproponował spotkanie, ale ja odmówiłam. Pracowałam wtedy w delikatesach. Przychodził wiele razy i nagabywał, a ja ciągle nie i nie. W końcu uległam namowom koleżanek, które powiedziały mi, że będziemy miały supertemat do ploteczek. Krzysztof ujął mnie tym, że był taki opiekuńczy. Potrafił rozmawiać i słuchać, a ja byłam straszną gadułą. Po pracy biegałam na spotkania z nim, a on mówił: "No nareszcie, moja krakowska kiełbasa przyszła". Złościłam się wtedy na niego, bo co to za określenie? Ale on mówił to w żartach, kiełbasa krakowska kojarzyła mu się z delikatesami, a więc i ze mną. Uczucie stopniowo się w nas rozpalało, ale gdy wybuchło, to z wielką siłą.