Anna Mazur, ratowniczka medyczna archiwum przywatne
Anna Mazur – ratowniczka medyczna, była kierowniczka w Wojewódzkiej Stacji Ratownictwa Medycznego w Łodzi, teraz pracuje w Centralnym Szpitalu Klinicznym MSWiA w Warszawie w Szpitalu Narodowym.
W tym roku staliśmy się – my, pracownicy ochrony zdrowia – bohaterami. Ale może zacznę od początku: od lat sygnalizujemy, że ten nasz system nie działa. Że wszystko powinno zostać zburzone i zbudowane od początku. A pandemia unaoczniła nam tylko, jaka jest tego wszystkiego skala.
Od początku mieliśmy bardzo skąpe informacje, jak się zachowuje ten wirus, jak się z nim obchodzić, ale też kiedy myśleliśmy o tym, czy się zarazimy, to zastanawialiśmy się w ogóle, jaka będzie nad nami opieka, bo przecież większość z nas, ratowników, pracuje na kontrakcie, więc nie możemy wziąć chorobowego. Mieliśmy zero zabezpieczenia. Baliśmy się.
Na początku bardzo też doskwierały nam braki sprzętowe: nie mieliśmy maseczek z filtrami, przyłbic – zaczęliśmy się więc martwić o swoje rodziny, niektórzy z nas przecież nie mieszkali wtedy w swoich domach, żeby nikogo nie zarazić, ale pracować było trzeba.
Jednak wtedy, kiedy system nie wyrabiał – radę dawali ludzie. Społeczeństwo zaczęło nas wspierać. Po raz pierwszy dostawaliśmy tak pozytywne wsparcie od osób, do których przyjeżdżaliśmy karetką. Było miło, nie patrzyli na nas dziwnie, choć w kombinezonach wyglądaliśmy naprawdę jak kosmici. Dzieci przynosiły nam laurki. I zaczęliśmy normalniej jeść, bo przed pandemią często nie jedliśmy po 12 godzin. A tu nagle restauracje, osoby prywatne, wiedząc, jak ciężko pracujemy - zapewniały nam catering. Czasem było kiedy zjeść, czasem nie, ale zawsze ktoś dbał!
Jednocześnie musieliśmy czasem w tych maskach i kombinezonach wytrzymać i po sześć godzin przed szpitalem, czekając na przyjęcie pacjenta. Ja już nie mówię o głodzie czy pragnieniu, ale nawet pójście do toalety było niemożliwe. Na początku pandemii – pamiętam - czekałam z pacjentem w stanie zagrożenia życia w karetce przed szpitalem trzy i pół godziny. Zmarł dwie godziny po przyjęciu go. To by się nie musiało wydarzyć, gdyby system był inny. Pacjent mógł przeżyć. Byliśmy po prostu nieprzygotowani.
Mam to szczęście, że teraz pracuję w Szpitalu Narodowym i te standardy, które tam mamy, są standardami europejskimi. To dziwne, co powiem, ale ja z chęcią idę tam do pracy. Już nawet nie wspominając o tym, że normalnie mi płacą i nie muszę pracować na dwa – trzy etaty, żeby mieć tyle pieniędzy, co pani kasjerka w sklepie. Te nasze normalne pensje zresztą też zostały zhejtowane – według internetowych ekspertów powinniśmy pracować po kilkaset godzin za głodową stawkę. Tymczasem w Wielkiej Brytanii moja koleżanka w ochronie zdrowia pracuje – zarabiając normalnie! – 80 godzin w miesiącu i nie dostanie więcej godzin, bo tam się uważa, że będzie przepracowana i to się przełoży na standard opieki, którą będzie pełnić: będzie zmęczona, być może rozdrażniona, bo niewyspana. A my pracując trzy, cztery razy więcej za parę razy mniejsze wynagrodzenie mamy wedle ludzi tryskać energią.
Pracując w Szpitalu Narodowym nareszcie się czuję jak człowiek. Mamy takie procedury, że wiem, że się nie zarażę. Oraz że po trzech godzinach w masce i kombinezonie wyjdę stamtąd i będę mogła się zregenerować, zjeść, skorzystać z toalety i przede wszystkim pooddychać. A pamiętam, że kiedy parę miesięcy temu byłam trzy doby na dyżurze – w tych maskach i kombinezonach - nie dostałam pozwolenia na wzięcie prysznica. Nic dziwnego, że w Narodowym uśmiechamy się do pacjentów, a oni, kiedy wyjdą, nam dziękują. Bo też nie czekają na nic godzinami, są zaopiekowani przez ludzi, którym chce się pracować. Oby tak było wszędzie, a nie ta polska norma - dwie pielęgniarki na oddział.
Czy się boję? Raczej nie, choć oglądam rzeczy okropne. Na przykład to, że przywożona jest do nas cała rodzina, umierają rodzice i brat, a jeden brat przeżywa. Ostatnio płakałam, gdy straciliśmy kolegę pracującego na pierwszej linii frontu. Bardzo o niego walczono, 18 dni na oiomie, ale się nie udało. To nas bardzo dotyka. Ale szczepienia dają nadzieję – właśnie się zapisałam i czekam na swoją kolej.
Justyna Drath, nauczycielka i działaczka społeczna archiwum prywatne
Justyna Drath - absolwentka polonistyki i filmoznawstwa UJ, nauczycielka, działaczka społeczna. Publikowała w "Krytyce Politycznej" i "Dialogu". Mieszka w Warszawie, uczy w Liceum Chocimska.
To było trzęsienie ziemi i jego długofalowe skutki odczujemy dopiero za jakiś czas. Myślę tu o skali narodowej i pokoleniowej. To wszystko, co się zdarzyło, uświadomiło mi - nawet nie jako nauczycielce, ale jako człowiekowi - że szkołę tworzą relacje, namacalne więzi miedzy ludźmi. I że najlepsze na świecie lekcje zdalne nie zastąpią kontaktu z nauczycielem. Oraz, że zarówno uczniom, jaki i nam, nauczycielom szalenie potrzebny jest kontakt z kolegami. Przeraża mnie wizja, że już wszystko tak miałoby zostać, gdzieniegdzie widzę zachwyt nad nauczaniem online środowisk akademickich, ale dla mnie powrót do stacjonarnego oznacza powrót do życia, do przepływu wiedzy, energii między nami a uczniami, między innymi nauczycielami a mną.
Pierwszy lockdown był paradoksalnie o wiele łatwiejszy od drugiego, bo mieliśmy takie poczucie przygody i ekscytującej nowości całej sytuacji. Bardzo dużo nauczyliśmy się w krótkim czasie. Ja sama nawet zaliczyłam taką fascynację światem narzędzi online. Dla wielu z nas owo psychiczne przełamanie się do internetu było bardzo ważne. Mogliśmy się sprawdzić w nowym sposobie nauczania. A dodatkowo, że się tego sami nauczyliśmy, bo przecież zostaliśmy zostawieni bez odgórnego wsparcia - wszystko się opierało na partyzanckich grupach samokształceniowych!
Ja mam jeszcze na tyle świetną sytuację, że uczę już licealną młodzież, ale patrzę z mieszanką podziwu i strachu na kolegów i koleżanki, którzy uczą dzieci małe albo prowadzą nauczanie przedszkolne. A do tego np. jeszcze mają swoje dzieci. Bo mam wrażenie, że ze strony władz odbyło się antagonizowanie rodziców, przytłoczonych odpowiedzialnością, która na nich spadła i nauczycieli – a przecież można było wspólnie poszukać rozwiązań.
Drugi lockdown przyniósł już niemal głównie przygnębienie. Nie tylko dlatego, że przypadał na listopad i grudzień, lecz również dlatego, że nie widzimy jego końca. Boję się też, że choć dzieciaki może teraz cierpią przed komputerami, to powrót do "normalności" też będzie dla nich ciężki. Będziemy na nowo budować relacje, nawet w klasie. Choć przyznaję, są i tacy uczniowie, którzy lubią tę sytuację i uważają, że więcej się teraz mogą nauczyć, bo nie tracą czasu np. na dojazdy. Ale nawet ci, którzy do tej pory sobie radzili, mówią mi, że niby wszystko ok, ale jednak czują się źle… I ja to rozumiem, bo to ciągłe bycie online odbiera motywację, siły, ciekawość. Uczymy się o tym, jaki jest świat, a siedzimy zamknięci w domach.
Mam też takich uczniów, którzy są bardzo świadomi tego, co się dzieje w polityce, więc ten stan rewolucyjny, który trwa do dwóch miesięcy, też na nich dobrze nie wpływa. Obawiam się, że czują się przytłoczeni i przerażeni. Nie mają naszego doświadczenia przegranych spraw, więc odbierają wszystko mocniej.
Mam głębokie przekonanie, że m.in. dzięki naszemu zamknięciu, temu, że musieliśmy przejść "rewolucję cyfrową", ludzie zaczęli się zastanawiać i nad tym, czym właściwie jest szkoła. Jak powinna wyglądać, żeby nie polegała na ocenach. Wybuchła wokoło tego dyskusja i padają propozycje rewolucyjnych rozwiązań. Jestem wobec nich trochę nieufna, bo mam wrażenie, że wszyscy zawsze chcą zmieniać szkołę w deklaracjach, ale to nie jest łatwe. Np. szkoła bez ocen to jednak pewna jakość, z którą trudno jest się zmierzyć. Zastanawiamy się więc wszyscy teraz, jakby to miało wyglądać. A napięta atmosfera w edukacji w cieniu nowego ministra generalnie w tym nie pomaga.
Julia Święch, aktywistka Karolina Jackowska
Julia Święch - testerka marzeń i aktywistka. Swoją pierwszą "firmę" założyła, mając 13 lat. W liceum rzuciła szkołę i przeszła na edukację domową. Wieloletnia wolontariuszka oraz twórczyni projektów społecznych i biznesowych. Na co dzień pracuje w Agencji Pacyfika.
Z mojego punktu widzenia to, co nam towarzyszyło przez cały rok 2020, to wkurzenie i śmiech. Po pierwsze, mieliśmy osiem gwiazdek, czyli emanację wku*wu, czy też poprawnymi słowy - wkurzenia młodych. Po drugie, owo wkurzenie na boomersów i dziadersów przeszło w śmianie się z nich: radzenie sobie w pozytywny i kreatywny sposób, np. w memach. Chyba wszyscy poczuliśmy, że po wkurzeniu, zdrowo jest się pośmiać. I owym śmiechem obalaliśmy w tym roku autorytety.
Dla aktywistów to był bardzo pracowity rok. Mimo tego, że przecież spędziliśmy go w zamknięciu. Wystarczy spojrzeć na wyzwania, jakie stoją przed Młodzieżowym Strajkiem Klimatycznym – większość osób w niego zaangażowanych nie może wyjść samemu z domu do godz. 16. To abstrakcja, że młodzi ludzie, o których zdrowiu psychicznym mówi się tak wiele, nie mogą w pandemii w ciągu dnia zobaczyć się z najbliższą osobą. To też wielka próba dla bliskich relacji młodych ludzi, z których gros przenosi się do internetu. Młody aktywizm też przeniósł się do internetu.
Młodzi znaleźli tam sobie taką przestrzeń, której dorośli za bardzo nie rozumieją. Są tam bardzo mocni, intensywni i jest ich tam bardzo dużo. Wymieniają między sobą specyficzne treści, np. te na TikToku, które ze względu na swój charakter, długość materiału, sposób przedstawienia, budują pokoleniową, nową jakość komunikacji. W Polsce na ulice podczas protestów wyszli też młodzi posłowie i posłanki używający nowych sposobów komunikacji. Mam nadzieję, że za tym pójdzie też aktywizacja polityczna kobiet. A jest na to szansa w obliczu rozproszenia i upadku tradycyjnych, męskich i patriarchalnych autorytetów.
W tym roku mogliśmy również zaobserwować pewnego rodzaju cykl strajków. Uczestniczyliśmy lub obserwowaliśmy Black Lives Matter, strajki klimatyczne, manifestacje solidarnościowe z osobami LGBT+, strajki przedsiębiorców, rolników, akcje solidarnościowe z obywatelami Białorusi, czy Strajk Kobiet. Widzieliśmy nastolatków spisywanych na ulicach za trzymanie transparentów, społeczną kandydatkę na RPO, która czekała w nocy pod salą sejmową na podłodze, użycie gazu wobec protestujących kobiet, niezależnie od tego, czy są dziennikarkami, posłankami, czy zwykłymi obywatelkami i setki tysięcy ludzi na ulicach, Facebooku i TikToku. To momenty, które na pewno przejdą do historii.
Ostatni rok pokazał też, że dużo młodych ludzi chce być i jest aktywnych politycznie, ale nie zna innego rodzaju aktywizmu jak: a) wzięcie telefonu do ręki i napisanie o tym, polubienie lub podanie dalej, b) wyjście z domu i wzięcie ze sobą transparentu zrobionego wieczorem z kartonu i powiedzenie w obydwu przypadkach, że coś się nam nie podoba, że coś tu nie gra i że czyjeś prawa są ograniczane.
Może to się wydawać niektórym dziwne, ale my, młodzi, którzy nie znamy granic państw, którzy całe swoje życie spędziliśmy w otwartym świecie, wyznajemy globalne wartości. Również dzięki internetowi podstawowe wolności są dla nas oczywiste. Przyszliśmy na świat z takim "starter packiem". To, że szanujemy drugiego człowieka niezależnie od tego, jak bardzo się różnimy światopoglądowo, jaki mamy kolor skóry, płeć czy wiek - jest dla nas czymś zupełnie oczywistym - absolutną podstawą. I to zamierzamy pokazywać, czy w internecie, czy na ulicy. Po prostu w życiu.
Agnieszka Kręglicka, restauratorka Magda Klimczak
Agnieszka Kręglicka - restauratorka, felietonistka, autorka książek i programów telewizyjnych o jedzeniu. Twórczyni Targu Dobrego Jedzenia w Fortecy. Promotorka zrównoważonego rolnictwa. Wraz z bratem prowadzi w Warszawie restauracje El Popo, Chianti, Santorini, Meltemi i Opasły Tom.
Było dużo różnych kryzysów, które dotyczyły branży restauracyjnej w ostatnich 30 latach, ale one nigdy nie były aż tak bolesne. Totalne zamknięcie to był szok - czuliśmy się, jakby nam wykręcono obie ręce i związano. Zwyczaj spędzania czasu w restauracjach dopiero zaczął w Polsce rozkwitać - to nie jest stały element naszego stylu życia. Takie tąpnięcie na pewno cofnie o lata nawyki, które dopiero się rodziły. Oczywiście podjęliśmy wszystkie działania, które należało podjąć: rozwinęliśmy sklep online, weszliśmy w możliwość zamawiania jedzenia na platformach, otworzyliśmy piekarnię. Zaczęliśmy pakować nasze jedzenie w słoiki, zmieniać jego formę tak, żeby pasowało do transportu. Staramy się być elastyczni, jak zawsze. Ale nie dostajemy tego, o co nam w gastronomii chodziło.
To, co było dla mnie zawsze najważniejsze w biznesie restauratorskim, to relacje. O to chodzi w jedzeniu, w spotkaniu przy stole, w karmieniu gości, w byciu karmionym. Nasi goście przychodzili, zajmowaliśmy się nimi, przenosiliśmy ich do krainy przyjemności, beztroski, zabawy, komunikowaliśmy się, wymienialiśmy się energią – to wszystko teraz zniknęło i wygląda na to, że na długo. Że już nie wrócimy do modelu opartego na bliskości i kontakcie. Nadal oczywiście możemy sprzedawać jedzenie, ale jedzenie to było tylko medium do tworzenia całego doświadczenia. Restauracje przyciągały ze względu na podawane tam dania, ale również klimat w nich panujący, energię ludzi tam pracujących. Tymczasem w naszej branży wszystko będziemy musieli wymyślać na nowo i mam wrażenie, że nie będzie to już w tym wymiarze, sposobie, języku, który znamy. Ja nie wiem nawet, czy chcę ten inny, nowy sposób polubić… Zastanawiałam się, czy to jest kwestia wieku? Czy stałam się konserwatywna, bo mam 54 lata, a starzejąc się, ludzie coraz bardziej trzymają się tego, czego już doświadczyli i co potrafią robić, nie chcą się zmieniać, naginać?
Staram się myśleć, że to nie jest strata, że to jest po prostu zmiana i że zmiany następują cały czas, więc nie ma sensu się im sprzeciwiać. Szukam w sobie akceptacji, a nawet optymizmu w patrzeniu do przodu, ale jestem przygnieciona stresami tego roku.
Doceniam pozytywy: zmobilizowaliśmy się, utrzymaliśmy i usprawniliśmy targ, ludzie, z którymi pracujemy włączyli się aktywnie w docieranie do nowych klientów, tworzenie nowych produktów do sprzedaży. Przyspieszyliśmy technologizację. Pandemia była też "kopem w tyłek", z którego możemy cieszyć. Ale mi wciąż brakuje relacji, uśmiechów, czułości, dzielenia się jedzeniem, które daje restauracja. My się dopasujemy, zmienimy jak będzie trzeba, i ten kryzys przeżyjemy. Ale to, że aktualnie ważniejsze jest odczytywanie naszych pragnień przez algorytmy, a nie patrzenie na czyjąś reakcję i że ważniejsze są dane, niż relacja, to jest dla mnie rozdzierające. Nasze starania, by produkować mniej śmieci, pandemia wywróciła do góry nogami. Dostawy i handel internetowy generują mnóstwo odpadów.
Mnie to wszystko bardzo smuci. Nie znalazłam skutecznego sposobu, żeby się regenerować. Do tej pory moją sprawdzoną metodą było spompowanie się na basenie, a baseny zamknięte, więc czekam na słońce i jeziora… Jedyne, co pozostało niezachwiane, to moje relacje rodzinne - było nam wręcz miło spędzać razem czas. To wielki skarb, który nie każdy miał.